17 sierpnia podczas mityngu w Międzyzdrojach karierę sportową zakończył mistrz świata w skoku o tyczce z 2011 roku Paweł Wojciechowski. W długiej rozmowie z nami wspomina swoją bogatą karierę sportową oraz kreśli plany na przyszłość, wśród których jest dołączenie do grona szkoleniowców renomowanej wieloboistki Adrianny Sułek-Schubert – Myślę, że będę w stanie okiełznać ten żywioł – zaznacza Paweł Wojciechowski.
Urodzony w 1989 roku w Bydgoszczy Paweł Wojciechowski w wieku 9 lat, za sprawą dziadka, trafił na treningi lekkoatletyczne na Zawiszy, prowadzone przez cenionego fachowca Romana Dakiniewicza. W kolejnych latach czynił stałe postępy, a w wieku 19 lat został na domowym stadionie wicemistrzem świata juniorów. Trzy lata później skacząc 5.90, został w południowokoreańskim Daegu mistrzem świata. W kolejnych sezonach miewał trudniejsze momenty, ale regularnie wracał na podia dużych imprez. W 2014 roku sięgnął po medal mistrzostw Europy, a rok później wywalczył brąz krążek mistrzostw świata. Ostatni wielki triumf w karierze odniósł w 2019 roku, gdy został halowym mistrzem Europy. Dziś aktywnie działa w strukturach swojego macierzystego klubu, jest zaangażowany w działania Kujawsko-Pomorskiego Związku Lekkiej Atletyki. Ostatnio dołączył do grona trenerów znakomitej wieloboistki, rekordzistki Polski, Adrianny Sułek-Schubert. W obszernej rozmowie z nami Paweł Wojciechowski wspomina między innymi trudy, z jakimi przyszło mierzyć mu się podczas długoletniej i bogatej kariery sportowej oraz wskazuje na nowe wyzwania, jakie czekają go w nowej rzeczywistości.
Przyzwyczaiłeś się już do pracy za biurkiem?
Nie do końca.
Dla Ciebie to jednak gigantyczna zmiana, po ponad 20 latach dużej sportowej aktywności?
Tak. Ta zmiana ma jednak różne aspekty – i te lepsze i te gorsze. Sport trochę mnie zmęczył. Nie sprawiał mi już takiej przyjemności. Trening to nie jest moja bajka. Oczywiście mówię o perspektywie zawodniczej, bo sport nadal elektryzuje moje serduszko. Natomiast siedzenie za biurkiem przez 8 godzin to zupełnie nie jest moja bajka. Co prawda ta praca jest przyjemna, poznałem nowych ludzi i jest to dla mnie ciekawy aspekt życia, to jednak nie spełniam się w nim tak jak w sporcie.
Kiedy ponad 25 lat temu dziadek przyprowadził Cię na Zawiszę, byłeś pełnym energii dzieciakiem. Ta energia pozostała, a ona nie do końca pasuje do tego siedzenia za biurkiem.
Energia pozostała i ciągle mam jakieś cele i ambicje. Myślę, że trzeba coś z nimi zrobić.
A kiedy jako taki mały chłopak pierwszy raz przyszedłeś na obiekty sportowe przy ulicy Gdańskiej, to co wtedy czułeś? Jakie miałeś myśli jeśli chodzi o sport?
Ciężko powiedzieć, że miałem wtedy jakieś myśli i odczucia. Miałem 9 lat! Plątałem się kolegom między nogami. Oczywiście lubiłem ten czas i te chwile, kiedy przychodziłem tam. Była to dla mnie dobra zabawa i tak na to patrzyłem. Zmieniło się to w wieku 13-14 lat, po kilku latach treningu. Też nie było to łatwe, bo przychodzili ludzie, którzy po kilku miesiącach skakali wyżej niż ja po paru latach. Trener Dakiniewicz uczył mnie jednak cierpliwości i ona przerodziła się w miłości. A miłość w sukcesy.
Ten pierwszy poważny sukces odniosłeś u siebie w domu – w Bydgoszczy. W 2008 roku zostałeś na stadionie Zawiszy wicemistrzem świata juniorów. Przegrałeś wtedy tylko z Niemcem Holzdeppe, który też już zakończył karierę. Jak wspominasz tamten konkurs, tamte czasy?
To był przełomowy rok. Wszystko się dobrze zapowiadało, przez całą dotychczasową karierę nie miałem żadnego zastoju. Dopiero w 2007 roku nie było postępu, nie było minimum na mistrzostwa Europy juniorów. Później przyszedł 2008, w którym też się męczyłem. Długo nie mogłem zrobić minimum. I jak to w sporcie – zaufałem procesowi i trenerowi. W pewnym momencie coś kliknęło. To były Żary, mityng pamięci Tadeusza Ślusarskiego.
Ślusarski urodził się w Żarach, więc chyba lepszego miejsca nie można było znaleźć.
Dokładnie! Tam pobiłem rekord Polski juniorów i stałem się jednym z kandydatów do medalu mistrzostw świata. Ten medal zdobyłem. Oczywiście presja była wielka. W eliminacjach była nutka horroru, bo dopiero w trzeciej próbie pokonałem wysokość kwalifikacyjną. Wtedy wiedziałem, że to się zaczęło. Możemy trochę po gdybać, bo krótko po mistrzostwach natrafiła się kontuzja. Widocznie tak miało być. To wszystko prowadziło do tego, że potem były medale. Notabene w tym 2008 roku przełomowy był konkurs imienia Tadeusza Ślusarskiego, w tym roku ostatni skok w karierze oddałem w Międzyzdrojach – też na zawodach poświęconych temu mistrzowi olimpijskiemu z 1976 roku.
W 2008 roku zdobyłeś wicemistrzostwo świata juniorów, ale później przyszły te trudne lata 2009-2010. I dopiero w 2011 roku wystrzeliłeś w górę niczym z katapulty. Szczecin, Ostrawa, Daegu – pasmo sukcesów.
To nie były łatwe czasy. W 2008 roku złapałem kontuzję i w kolejnym sezonie nie pojawiłem się wcale na arenach. W 2010 zacząłem współpracę z trenerem Michalskim i tam już końcówka lata dawała nadzieję. Coś drgnęło, poprawiłem rekord życiowy po dwóch latach czekania. I wtedy przyszedł ten niesamowity sezon halowy 2011. Wynikiem 5.86 poprawiłem rekord Polski. Wejście na stadion było jednak tragiczne. W moim życiu ujawniły się wtedy tendencje do tycia. Waga była nie taka, jak być powinna i skakanie nawet 5.40 sprawiało mi trudność. I tak się wspinałem po tych schodach, przegrywając mistrzostwa Polski młodzieżowe z Robertem Soberą, ale wygrywając mistrzostwa Europy w Ostawie. Na mistrzostwach Polski zająłem trzecie miejsce, ale zostałem mistrzem świata w Daegu. To było naprawdę coś niezapomnianego. Szkoda, że się więcej w takim wydaniu nie powtórzyło.
Trafiałeś wtedy z formą idealnie w daty tych najważniejszych międzynarodowych startów. Przecież kiedy zostawałeś mistrzem świata, nie miałeś jeszcze na koncie złota mistrzostw Polski seniorów.
To świadczy tylko o tym, że nie trzeba być mistrzem Polski, żeby być najlepszym na świecie.
To prawda, Witold Bańka, chociaż ma na koncie brązowy medal mistrzostw świata i medal mistrzostw Europy w sztafecie, nigdy nie stał indywidualnie na podium mistrzostw Polski seniorów w biegu na 400 metrów. Wróćmy jednak do skoku o tyczce i Twojej kariery. Kolejne lata była naznaczona takimi wzlotami i upadkami. I mimo tych trudniejszych momentów, zawsze powstawałeś.
To był dla mnie znak, że ten sport jeszcze idzie. Że potrafię i mi się chce. To wszystko tak wyglądało, aż do roku 2019. Kontuzja, którą odniosłem w Wuhan podczas igrzysk wojskowych, wydawała się nie aż tak poważna. Wybity palec, złamana tyczka. Teoretycznie szybko wróciłem do siebie, ale już nigdy nie wróciłem do dobrego skakania i tej przyjemności z trenowania. Do tego flow, które całe życie mi towarzyszyło. Był to dla mnie znak, że trzeba szukać dnia końca kariery.
Rok 2019 zaczął się od pewnego rodzaju horroru, ale takiego pozytywnego. Mówię o pełnym dramaturgii konkursie podczas halowych mistrzostw Europy w Glasgow, gdzie zdobyłeś złoty medal. Zakończył się jednak prawdziwym dramatem, bo jesienią odszedł Twój trener Wiesław Czapiewski.
Trener Czapiewski był moim niesamowitym przyjacielem i mentorem już od dzieciństwa. Znaliśmy się, odkąd zacząłem trenować. W pewnym momencie stwierdziłem, że to jest osoba, z którą chciałbym dojść do końca mojej sportowej przygody. Niestety potoczyło się to wszystko inaczej. Śmierć trenera, która splotła się w czasie z wydarzeniami w Wuhan, była takim końcem mojego wspinania się po szczeblach sportowych. Razem z trenerem odeszła gdzieś moja kariera.
U trenera Czapiewskiego w jednej grupie trenowałeś z Adrianną Sułek. Teraz ona chce się wspinać po tych szczeblach sportowej kariery z Twoją pomocą. Mówi się, że skok o tyczce to sport ekstremalny. Odbierasz to nowe wyzwanie, które przed Tobą stoi jako właśnie ekstremalne, trudne? Adrianna jest zawodniczką absolutnego światowego topu, jeśli chodzi o wieloboje.
Tak. Jest to pewnego rodzaju ekstremum, ale tak jak wspomniałeś, znam Adriannę od kiedy przyszła na pierwszy trening. Wiem, czego mogę się spodziewać i wiem, jak pracował trener Czapiewski. Myślę, że będę w stanie okiełznać ten żywioł. Pytanie jest inne – czy po byciu tyczkarzem, moja wiedza sportowa jest wystarczająca do tego, aby prowadzić nie moją konkurencję, a siedem innych.
I to jeszcze taką, w której nie ma tyczki!
Dokładnie! Trenując z Wiesławem Czapiewskim, śledziłem wszystkie treningi, w każdej innej konkurencji. Mam nadzieję, że to będzie kluczowe.
Zaczęliśmy naszą rozmowę od tego, czy przyzwyczaiłeś się do siedzenia za biurkiem. Teraz po tym siedzeniu za biurkiem będziesz jeszcze częściej wracał na Zawiszę jako trener. A tam powstaje nowoczesna hala lekkoatletyczna. Myślisz, że to będzie duży impuls do jeszcze większego rozwoju bydgoskiej lekkiej atletyki? Żeby wreszcie pojawili się tam następcy Pawła Wojciechowskiego, Łukasz Michalskiego, czy Ady Sułek.
Mam taką nadzieję i wierzę w to gorąco. Powiem teraz trochę jako wiceprezes stowarzyszenia lekkoatletycznego Zawiszy. Działamy prężnie nad tym, żeby zdobywać młodzież. I ona chętnie zostaje. Myślę, że powstanie hali będzie bodźcem do tego, żeby dzieciaki jeszcze bardziej chciały przyjść na Zawiszę. To będzie futurystycznie wyglądający obiekt. Każdy będzie chciał go zobaczyć. Myślę, że więcej ludzi przyjdzie, a co za tym idzie – więcej zostanie. Już teraz mamy coraz więcej trenującej młodzieży. Mam nadzieję, że hala przyczyni się do tego, że będzie jej jeszcze więcej. Nowy obiekt zapewni bardzo profesjonalne warunki do treningu. Jeśli ja mogłem zostać mistrzem świata, trenując na tej starej hali, to mając do dyspozycji nowoczesny obiekt, jestem przekonany, że wychowamy tutaj nowych mistrzów. I będzie ich coraz więcej!
Maciej Jałoszyński / foto (ilustracyjne): Tomasz Kasjaniuk, Marek Biczyk