Były mistrz Europy i świata w halowym wieloboju, przez lata szef bydgoskiego Zawiszy i wiceprezydent rodzinnego miasta – Sebastian Chmara, bo o nim mowa od 30 listopada zasiada na fotelu prezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. – Funkcja, którą mi powierzono niespełna miesiąc temu, zdecydowanie wymaga wszechstronności i umiejętności delegowania obowiązków – podkreśla Sebastian Chmara.
Urodzony w 1971 roku w Bydgoszczy Sebastian Chmara przygodę ze sportem zaczynał od uprawiania kajakarstwa. Ostatecznie jednak trafił do sekcji lekkoatletycznej bydgoskiego Zawiszy. W 1990 roku zajął jedno z czołowych miejsc podczas mistrzostw świata juniorów w bułgarskim Płowdiw. Pięć lat później zdobył medal uniwersjady. Największe sukcesy święcił w sezonach halowych 1998 i 1999. Najpierw został w Walencji halowym mistrzem Europy w siedmioboju, a rok później w Maebashi wywalczył złoto halowych mistrzostw świata. W sezonie 1998 wynikiem 8566 punktów ustanowił aktualny rekord Polski w dziesięcioboju. Od 2009 roku zasiadał w zarządzie Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, a 30 listopada 2024 został wybrany na prezesa PZLA.
Sebastian Chmara, nowy prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Byłeś znakomitym wieloboistą, a zarządzanie taką instytucją jak PZLA jest chyba podobne do tej konkurencji? Będąc prezesem, trzeba działać na wielu płaszczyznach.
Mam takie wrażenie, że tych przysłowiowych konkurencji jest w Polskim Związku Lekkiej Atletyki więcej niż dziesięć. Nie powiem, że się tego uczę. Pracuję w strukturach związku od ponad 20 lat, a więc nie jestem nowicjuszem, czy żółtodziobem. Niemniej jednak funkcja prezesa wymaga, od tego który ją pełni, zdecydowanie większej wszechstronności. Nie jestem alfą i omegą i za takiego się nie uważam. Sądzę, że największym i chyba podstawowym zadaniem prezesa takiej instytucji jest umiejętność delegowania obowiązków. Przekazywania ich ludziom zgodnie z kompetencjami. Chciałbym, żeby w Polskim Związku Lekkiej Atletyki każdy wiedział za co odpowiada i jaka jest jego rola.
Czasem politycy stawiają sobie cele na pierwsze 100 dni rządzenia. Czy Ty sobie jakieś takie cele na początek swojej kadencji założyłeś?
Tak jak powiedziałem na wstępnie, jestem w Polskim Związku Lekkiej Atletyki od lat. Odnoszę wrażenie, że w wielu obszarach mamy tutaj do czynienia z taką pracą ciągłą. Jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że potrzebujemy koniecznie zadbać o to, abyśmy w przyszłości mogli cieszyć się z sukcesów polskich lekkoatletów. Oczywiście chodzi mi o cały obszar szkoleniowy. Na ten moment nie jesteśmy w stanie nic zmienić. Zawodnicy przygotowują się do sezonu halowego, który zbliża się nieuchronnie. W nim mamy dwie imprezy, bo i mistrzostwa Europy i mistrzostwa świata. Natomiast z całym zespołem i sztabem chciałbym, żebyśmy w przeciągu może właśnie tych 100 dni, a może zajmie nam to mniej czasu, przygotowali pewną wizję. Chciałbym ją później skonsultować ze wszystkimi trenerami, którzy działają w lekkiej atletyce. Ma to być pomysł na to, co zrobić z polskim szkoleniem. Jak zadbać o to, aby więcej osób zainteresowało się lekkoatletyką. Jak zadbać o to, aby mieć więcej młodych i zdolnych ludzi, mogących w niedalekiej przyszłości zastąpić tych wszystkich mistrzów, którzy w ostatnich latach pokończyli kariery.
Milion dzieciaków przewinęło się przez program Lekkoatletyka dla Każdego, który koordynowałeś przez dekadę. W jakim stanie zostawiasz go po 10 latach i jakie cele wyznaczysz dla osób, które będą w kolejnych latach zajmować się tym programem upowszechniania lekkiej atletyki? Programem, w którym trenowały, chociażby nasze olimpijki z Paryża Klaudia Kazimierska i Pia Skrzyszowska.
Zacznę od tego, że nigdzie nie uciekam. Ten program jest projektem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Stając na jego czele ponoszę – może już nie bezpośrednią, a bardziej pośrednią – za niego pełną odpowiedzialność. Program ma jasno określone cele. To przede wszystkim upowszechnianie lekkiej atletyki. Myślę, że stał się też dla nas bardzo ważnym programem preselekcyjnym. Jednym z najważniejszych celów jest to, abyśmy lekkoatletykę upowszechniali, a po drugie o pojawiające się w nim talenty szczególnie zadbali. I to jest chyba najważniejszy cel, jaki będę musiał postawić osobom, które bezpośrednio będą nim teraz zarządzać.
Warto tutaj dodać, że o te talenty dba naprawdę szerokie grono trenerskie.
Owszem. Wspomniałeś, że przez program przewinęło się milion dzieci w ciągu 10 lat. Ważne jest to, że mamy ponad 650 trenerów w tym programie. To już są takie małe grupy treningowe. Każdy z trenerów ma od kilkunastu do kilkudziesięciu zawodników. To spory obszar, ale w dalszym ciągu uważam, że niewystarczający. Działamy tylko w jakimś wycinku. Jeśli nie będziemy wsparci przez szkoły, kluby sportowe, a wierzę że tak się stanie, to myślę, że nie będzie nam łatwo odbudować polskiej lekkiej atletyki. I ogólnie – polskiego sportu. Mówiłem o tym już w wielu wywiadach, że to w moim przekonaniu jest największą bolączką.
Ciebie do lekkiej atletyki z kajakarstwa ściągnął nieżyjący już trener Kazimierz Koszewski. Był nauczycielem wychowania fizycznego, ale miał świetnego nosa do wyszukiwania talentów lekkoatletycznych. Wiele lat przed Tobą odkrył późniejszego halowego rekordzistę świata w trójskoku Michała Joachimowskiego. Takich trenerów i ludzi z pasją nadal bardzo potrzeba. Szczególnie w czasach gdy pasję do sportu tak trudno u młodych ludzi zaszczepić.
Myślę, że ludzi z pasją potrzeba do każdej dziedziny życia. Najlepiej, żeby tą pasję łączyli z wizją. Jeśli ich nie będzie, to poszczególne obszary życia społecznego nie będą się rozwijały. Nie możemy odmówić pasji i wizji naszym trenerom. Wydaje mi się, że ich w naszym środowisku nie brakuje. Fakty są takie, że oni przynoszą najwięcej wartości dodanych. Oczywiście pasję do lekkiej atletyki ma wiele osób w Polsce. Wiele osób się nią interesuje. Niestety szkoleniowców mamy coraz mniej. Tutaj trzeba dotknąć innego problemu. Trener nie jest dziś zawodem. O tym mówi się w kraju dość powszechnie.
Dziś bycie trenerem to niejednokrotnie niemal hobby.
Niestety! Większość starszych trenerów, pracujących w małych klubach, wykonuje te działania albo społecznie, albo za przysłowiowe grosze.
Takie uposażenie nie licuje z tymi wszystkim działaniami, które wykonują.
Absolutnie. Nie pokrywa często, chociażby kosztów dojazdów na treningi. Czy to się zmieni? Myślę, że sam Polski Związek Lekkiej Atletyki nie jest w stanie zrobić rewolucji w tym obszarze. Widzę, co się dzieje w ministerstwach i widzę, że coraz więcej się o tym mówi. Zatem chyba na ten moment mogę powiedzieć, że coś drgnęło. Pieniądze, które w tym roku trafiły z resortu sportu do klubów, można było wykorzystać na wynagrodzenia trenerskie. W klubie, z którym jestem związany od lat, czyli Zawiszy Bydgoszcz, to był ogromny zastrzyk. Mogliśmy dzięki tym środkom podnieść wynagrodzenia szkoleniowców. To z pewnością będzie miało wpływ na ich pracę. Przestanie ona być li tylko i wyłącznie pasją, czy hobby, a zacznie być w jakiejś części wykonywanym zawodem. Wierzę, że efekty tego będą szybko widoczne.
Może zejdźmy trochę z tematów lekkoatletycznych. Jesteśmy w przededniu świąt Bożego Narodzenia. To ten najbardziej rodzinny czas w roku. Znajdujesz, w natłoku obowiązków, jeszcze czas, żeby zajmować się wnukami?
Jeden ma 5 lat, drugi rok. Jestem chyba kiepskim dziadkiem, bo spędzam z nimi za mało czasu. Faktycznie w domu nie bywam zbyt często. W tym okresie świątecznym z pewnością spędzę w nim więcej czasu. Z wnukami też. Mając tyle lat i ile mam, widzę jak brakuje mi energii, cierpliwości i wyrozumiałość do takich młodych ludzi. Ale to nadal są piękne chwile, zwłaszcza w takim czasie jak ten świąteczny, refleksyjny. Takie towarzystwo jest doskonałe, miłe i pozwala przez pewien czas skierować myśli na zupełnie inne tory.
Będziesz kiedyś namawiał wnuki do zajęcia się lekkoatletyką? Geny mają doskonałe, rodzinne tradycje też świetne.
No jasne, że tak! Franek, starszy wnuk, już czasami jest zawożony przez mojego zięcia albo córkę na Zawiszę. Tam są takie treningi dla dzieci.
Paweł Wojciechowski trafił na takie zajęcia, mając 9 lat.
Myślę, że to 5 lat to jeszcze trochę za mało. W przyszłości pewnie będę lobbował za jego sportową przygodą. Jeśli chodzi o Antka, to ma dopiero rok i nie chcę mu teraz pisać daleko idących planów szkoleniowych. Niemniej sport w naszej rodzinie był od zawsze. Zakładam, że tak pozostanie.
Mówiliśmy o świętach, wróćmy jeszcze do tego tematu. Jaka jest Twoja ulubiona świąteczna potrawa?
Mówiąc szczerze, jestem wszystkożerny. Dawno temu, jak wstąpiłem w związek małżeński, to miałem takie zderzenie dwóch kulinarnych wigilijnych światów. Moja mama, która zawsze stawiała na karpia, zawsze na stole były śledzie. I z drugiej strony teściowa, która nigdy nie robiła karpia, a na jej stole królował pstrąg. Natomiast jesteśmy rodzinami tradycyjnymi. Zawsze są u nas pierogi, zupa grzybowa, barszcz. Nie mam chyba specjalnie ulubionych potraw. Karpia jem niejako z przyzwyczajenia. Z kolei pstrąg przygotowany przez moją teściową jest całkiem niezły. Od barszczu wolę zupę grzybową, zwłaszcza w święta. Jeśli chodzi o śledzie to taka potrawa, która nie wszystkim przypada do gustu. Te zrobione przez moją mamę, w occie, zawsze mi smakowały. Mama robi je tylko raz w roku, właśnie na święta, i zawsze na nie bardzo czekam. Jest też ryba po grecku, którą mistrzowsko przygotowuje moja żona Sylwia. Natomiast ten smak pamiętam jeszcze z czasów, gdy nie byliśmy małżeństwem. Na naszym stole nie brakuje też słodkości. Za te smakołyki odpowiada moja córka Paulina. Jest w tym absolutną mistrzynią. W tym świątecznym okresie staram się jednak przede wszystkim jeść z umiarem. Bo to jest niebezpieczny czas dla ciała, a przyjemniejszy dla duszy. Mamy Wigilię, potem dwa dni Świąt – dzięki temu mam okazję skosztować każdej z tych potraw.
Na koniec nie może zabraknąć kluczowego pytania – sernik z rodzynkami, czy bez?
Wiesz co, chyba jednak bez. Zwłaszcza przygotowany przez absolutną mistrzynię ciast, czyli moją córkę.
Maciej Jałoszyński / foto (ilustracyjne): Tomasz Kasjaniuk