Menu
1 / 0
Aktualności /

Grażyna Rabsztyn 45 lat po ustanowieniu rekordu Polski: Pia Skrzyszowska ma wszystko, aby poprawić wynik 12.36

Grażyna Rabsztyn 45 lat po ustanowieniu rekordu Polski: Pia Skrzyszowska ma wszystko, aby poprawić wynik 12.36

13 czerwca 1980 roku, stadion Skry. Do rywalizacji na 100 metrów przez płotki podczas Memoriału Kusocińskiego przystępują Kubanka, Włoszka i sześć reprezentantek Polski. Wśród nich Grażyna Rabsztyn. Na mecie to ona była zwycięska z czasem 12.36, nowym rekordem świata, który do dziś jest rekordem Polski. – Wierzę, że Pia Skrzyszowska już w tym roku poprawi ten wynik. Ona ma wszystko, co potrzebne do biegania płotków – mówi w 45. rocznicę ustanowienia rekordu kraju Grażyna Rabsztyn.

Grażyna Rabsztyn urodziła się we Wrocławiu. Właśnie w tym miejscu stawiała pierwsze lekkoatletyczne kroki. Na początku lat 70. przeniosła się do Warszawy, gdzie startując w barwach Gwardii Warszawa, trenowała pod opieką Tadeusza Szczepańskiego i Sławomira Nowaka. Wielokrotna medalistka halowych mistrzostw Europy, z powodzeniem startowała na uniwersjadach oraz w pucharze świata. W 1972 roku najpierw wyrównała rekord Polski Teresy Sukniewicz, a 12 czerwca 1975 roku pierwszy raz w karierze ustanowiła najlepszy w historii kraju wynik na 100 metrów przez płotki – 12.84. Ten wynik poprawiała jeszcze kilkukrotnie – dwa razy kończyło się to też rekordem świata. Pierwszy raz 10 czerwca 1978 – jako pierwsza kobieta zeszła na tym dystansie poniżej 12.50, uzyskując czas 12.48. Kolejny raz sztuki tej dokonała 45 lat temu – 13 czerwca 1980 roku. Wówczas na stadionie Skry uzyskała 12.36 – ten wynik po dziś znajduje się w tabelach aktualnych rekordów Polski.

Pani koronną konkurencją był oczywiście bieg przez płotki, ale jednak lekkoatletyczna przygoda zaczęła się od wielobojów. To świetna podstawa, do tego, żeby rozwijać się w lekkiej atletyce.

Ten wielobój był bardzo fajną przygodą. Jeszcze mając 20-21 lat startowałam w reprezentacji w Polski w pięcioboju. Natomiast tak naprawdę jako młodziczka zaczynałam od skoku wzwyż. Na jakiś zawodach przebiegłam też płotki i zajęłam drugie miejsce. Chociaż rzeczywiście we Wrocławiu, w Burzy, trenowałam bardzo wszechstronnie. Miałam to szczęście, że trener Roman Guderski był bardzo spokojny. Czekał, aż rozwinę się biologicznie do dużych obciążeń treningowych. One przyszły tak naprawdę dopiero po maturze. Już wtedy ten bieg przez płotki był moją największą miłością.

Wtedy, jeśli chodzi o kobiece płotki, najlepszym specjalistą w Polsce był Tadeusz Szczepański. Czy to on był głównym powodem, dla którego przeprowadziła się pani do Warszawy?

Najważniejszym powodem było to, że we Wrocławiu nie było warunków do trenowania. Nie mieliśmy bieżni tartanowej, w zimie nie było odpowiedniej hali. Pamiętam taką historię. W Hali Stulecia przed seansem filmowym zawodnicy Burzy Wrocław, w tym ja, mogli trenować, ale na początku  musieliśmy  odkręcić kilka rzędów siedzeń. Potem na taczkach przywoziliśmy gumy transportowe i po ich ułożeniu można było biegać. Po kilku takich treningach po prostu przestałam na nie przychodzić, ponieważ  po tych przygotowaniach nie miałam już siły na trening. Także we Wrocławiu nie było dobrych warunków do rozwoju sportowego. Warszawa dysponowała już wtedy stadionem Skry, były obiekty Akademii Wychowania Fizycznego ze zlokalizowanym na nich Ośrodkiem Przygotowań Olimpijskich. Do tego oczywiście dochodziła kwestia trenera kadry. Ściągnął mnie do Warszawy, a w grupie, która z nim trenowała, były same najlepsze zawodniczki.

Wchodziła Pani w świat wielkiego sportu, wielkiej lekkiej atletyki, w momencie, gdy konkurencja 100 metrów przez płotki dopiero zastępowała bieg na dystansie o 20 metrów krótszym. Sukcesy święciła wtedy znakomita Teresa Sukniewicz. To była dla Pani nobilitacja trenować w takim towarzystwie?

Dla mnie obok tego sportu ważna była jeszcze nauka. Dostałam się na SGPiS (dzisiejszy SGH – przyp. red.) i łączyłam edukację ze sportem. Oczywiście te wielkie gwiazdy, które tutaj w Warszawie były, też mnie motywowały. Chciałbym jednak podkreślić, że wtedy nie myślałam o tym, że mam bić jakieś rekordy. Sport był dla mnie taką bardzo naturalną aktywnością fizyczną i pasją. We Wrocławiu mieszkałam w pięknej dzielnicy Biskupin. Tam jest mnóstwo terenów do biegania, do zabaw, Park Szczytnicki, bulwary nad Odrą. W szkole podstawowej miałam wspaniałą nauczycielką wychowania fizycznego, panią Bożenę Czerską. Ona była bardzo zaangażowaną nauczycielką i nas traktowała z niebywałym szacunkiem i cierpliwością. Po maturze wiedziałam jednak, że jeśli chcę się w jakiś sposób rozwinąć w sporcie, to muszę przenieść się do Warszawy.

Te pierwsze sukcesy przyszły dość szybko. W 1972 roku pojechała Pani do Monachium na igrzyska olimpijskie.

Z tym wiąże się ciekawa historia. Byłam wtedy czwartą płotkarką w Polsce, ale Teresa Sukniewicz doznała kontuzji Achillesa. W sierpniu zaczęły się poszukiwania Grażyny Rabsztyn. Byłam wtedy na obozie z klubem Burza Wrocław, takim lekko wakacyjnym. Okazało się, że miałam zastąpić Teresę w składzie na Monachium. Byłam zgłoszona do takiego szerokiego składu, o czym nie miałam nawet pojęcia. I pojechałam na igrzyska. Na miejscu wszystko było niesamowite, a ja na dodatek weszłam do finału. Bardzo dużo się tam działo, ale to była świetna nauka.

Oczywiście Pani koronną konkurencją pozostawał bieg na 100 metrów przez płotki, ale świetnie radziła Pani sobie też w biegach halowych. Te starty pod dachem dopiero zaczynały być w Europie znaczące. Czy były wtedy ważnym przerywnikiem, ważnym punktem przygotowań do sezonów letnich?

Lubiłam halę dlatego, że był wtedy lżejszy trening. To był fajny przerywnik, w tych przygotowaniach do sezonów letnich. Hala była ważna, ale nie aż tak, żeby robić wszystko, by zdobywać w niej medale.

Aczkolwiek te medale Pani zdobywała niemal hurtowo. Rozmawiamy przy okazji rocznicy ustanowienia aktualnego rekordu Polski na 100 metrów przez płotki, a przecież w tym roku minęło dokładnie 50 lat od halowych mistrzostw Europy w Katowicach. Tam Polska zdobyła dwa złote medale – oba na dystansie płotkarskim. W rywalizacji mężczyzn mistrzem był Leszek Wodzyński, a wśród kobiet triumfowała właśnie Pani.

Ten sukces w Spodku był dla mnie dużym zaskoczeniem. Zmieniałam wtedy trenera na Sławomira Nowaka. Proszę sobie wyobrazić, że ja miałam ciągle anemię i nikt nie zastanawiał się dlaczego. Jesienią 1974 roku dokładnie się przebadałam. Okazało się, że miałam niski poziom żelazna. Wiele rzeczy trzeba było wtedy uregulować. Był nowy trener, nowy trening i nowe bodźce i ja bez anemii. A na koniec przyszło takie niesamowite zwycięstwo.

Rok 1975 to nie tylko sukces w Katowicach, ale też pierwszy rekord Polski na stadionie.

To było 12 czerwca.

Czerwiec to ważny miesiąc w Pani karierze, bo tych rekordów właśnie w czerwcu ustanowiła Pani kilka.

W tamtych czasach mieliśmy dużo mniej możliwości startowania. Właśnie w czerwcu zawsze były ważne zawody – Memoriał Kusocińskiego i zwykle mecz międzypaństwowy. Dopiero w dalszej części sezonu rozgrywano jeszcze Memoriał Michałowicza. Tak jak wspomniałam, tych okazji do startów nie było aż tak wiele. W Polsce było wiele dobrych zawodniczek, koleżanek. To nas bardzo nakręcało do rywalizacji.

Niesamowita jest historia żeńskich płotków w Polsce w drugiej połowie lat 70. i na początku kolejnej dekady. Zofia Filip-Bielczyk, Danuta Perka, Lucyna Langer i Pani siostra Elżbieta. Nakręcałyście się wzajemnie?

Rywalizowałyśmy. Kiedy stawałyśmy na starcie, to każda z nas chciała wygrać. Kiedy biega się bez rywalizacji i jest się z przodu, to nie ma takiego większego bodźca. Spada motywacja. Ta rywalizacja nakręcała nas również do treningu.

Zimą tego roku, po 45 latach, Zofia Bielczyk straciła rekord Polski w hali na rzecz Pii Skrzyszowskiej. 13 czerwca 1980 roku na Skrze w Warszawie czasem 12.36 ustanowiła pani rekord świata, który do dziś pozostaje rekordem Polski. Nie może się Pani doczekać, aż Pia i ten wynik wymaże z tabel?

Powiem szczerze, że myślałam, iż zrobi to już w zeszłym roku. Miała pecha, bo zabrakło jeden setnej. Jestem przekonana, że w tym roku ten wynik, ten rekord Polski, poprawi. Póki co ja mogę dziś świętować 45-lecie mojego rekordu 12.36. Przyznam się jednak, że dziwnie się czuję w tej sytuacji. To jednak kawał czasu. 45 lat od tego biegu na Skrze i 50 od pierwszego w karierze rekordu Polski. Teraz to miałam trochę emocji czy uda mi się świętować 50-lecie bycia rekordzistką Polski. Tym razem sprzyjał mi kalendarz startów – najważniejsze zawody, czyli mistrzostwa świata są we wrześniu. Trochę to jest tak, że ciągle mam stopę wciśniętą między drzwi, a futrynę i mówię ”halo, jeszcze jestem z tym rekordem Polski”.

Jakie cechy u Pii Skrzyszowskiej ceni Pani najbardziej?

Ona ma wszystko, co potrzebne do biegania płotków. Wrodzoną szybkość, jest utalentowana i ma cierpliwość. Ta ostatnia cecha jest niebywale ważna, bo w płotkach nie da się tak nagle przeskoczyć jakiegoś etapu treningu, czy rozwoju. To bardzo trudna konkurencja. Pia jest też niezwykle szybka i ma rekord życiowy na poziomie nieco ponad 11 sekund w biegu na 100 metrów. Z tym wiąże się problem, bo maksymalnej szybkości nie można przełożyć w sposób bezpośredni na płotki. Trzeba pobiec w rytmie, zmieścić się w trzech krokach między płotkami. To jest bardzo trudne. Pia musi okiełznać rytm. To wszystko musi być wytrenowane, cały system ruchu.

To wróćmy do tego rekordowego biegu sprzed 45 lat. Rozmawiając z płotkarzami, często słyszę, że ten najszybszy bieg wcale nie był idealny. Jaki był zatem ten z 13 czerwca 1980 roku?

Już na rozgrzewce czułam się świetnie. Byłam niesamowicie dynamiczna. Sam bieg był bardzo fajny, natomiast oczywiście nie był idealny. Rozpędzałam się do siódmego płotka. Jednak na trzech ostatnich odległościach między plotkami miałam uczucie, że hamuję. Musiałam zmieścić się, podnosząc wysoko kolana. Czasem zdarza mi się gdzieś ten bieg oglądać. Tego nie widać na nagraniu, ale dla mnie trzy ostatnie płotki to było hamowanie.

Czyli wtedy mogła Pani pobiec szybciej niż 12.36?

Pewnie, że tak. Mój trener powiedział po biegu, że mi bardzo gratuluje, ale że nie zrealizowałam całego planu treningowego. Swoją drogą to zazdroszczę dzisiejszym sportowcom. Za nimi stoją całe profesjonalne sztaby. Ten rekordowy wynik był natomiast pracą mojego trenera i moją. Czasem zdarzyło się, że udało mi się dostać na masaż. Nie było mowy o dietetyce, odnowie biologicznej, monitorowaniu obciążeń treningowych, szybkiej diagnostyce kontuzji itd.

Po zawodach na Skrze zbliżają się wielkimi krokami igrzysk w Moskwie. Finał olimpijski był swoistym trójmeczem Polska-NRD-ZSRR. I medal zdobywa w nim nie Pani, a Lucyna Langer-Kałek. To też świetna zawodniczka, ale jednak faworytką do zdobycia medalu była Grażyna Rabsztyn.

Ostatni okres przygotowawczy do startu w Moskwie zaważył na wszystkim. Proszę się zapytać Zosi Bielczyk, jak wyglądały nasze przygotowania do igrzysk. Cała kadra pojechała do Formii, a my siedziałyśmy w Sopocie. Nie miałyśmy tam żadnych warunków, nie było masażysty, dobrego wyżywienia. Robiłam jakiś trening zastępczy, ponieważ miałam problem z mięśniem dwugłowym nogi atakującej plotek. Po tym zgrupowaniu walczyłam przez tydzień z myślami, czy w ogóle jechać do Moskwy. Dopiero pod koniec sierpnia miała badanie RTG kręgosłupa, a problem występował od kwietnia.  Do dzisiaj zastanawiam się, jak można było tak nieprofesjonalnie zorganizować ten obóz tuż przed igrzyskami. Chyba w końcu  powinnam wybrać się do psychologa i przerobić traumę tego obozu…

Dwa lata po igrzyskach w Moskwie Lucyna Langer-Kałek zdobyła jeszcze medal na mistrzostwach Europy w Atenach. Później zaczęły się chude lata dla kobiecych płotków. Nie pojawiły się następczynie tej drużyny, która regularnie biła rekordy Polski, Europy i świata. Co się stało, że przyszły te słabsze czasy, że nie miałyście godnych naśladowczyń?

To jest dość skomplikowane zagadnienie. Sport w latch osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych był bardzo niedoinwestowany. Ostatnie dwudziestolecie – to lekka atletyka jest w ciągłym rozwoju. Mamy bardzo utalentowaną młodzież. Oczywiście jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Szczególnie ubolewam, że ciągle nie ma systemowych rozwiązań dotyczących zawodu trenera w klubach sportowych. Lekka atletyka, ta klubowa, opiera się głównie na trenerach pasjonatach z bardzo symbolicznym wynagrodzeniem. Wracając do kobiecych płotków, to przez ostatnich 20 lat było kilka bardzo zdolnych zawodniczek. W osiągnięciu wysokich wyników czasem przeszkadzają kontuzje, brak merytorycznego wsparcia trenerów klubowych. Często zawodnicy kończą karierę, bo nie mają wsparcia finansowego.

Jak wyglądało Pani sportowe życie, łączenie treningów z nauką w Szkole Głównej Planowania i Statystki?

Byłam permanentnie przetrenowana, przemęczona. Ciągle przytrafiały mi się kontuzje albo przeziębienie, albo angina. Zdarzały się biegi, gdzie nie wygrywałam i wtedy dziennikarze szybko mówili, że jestem słaba psychicznie. Tylko nikt nie zastanawiał się nad przyczynami. Trochę  zazdroszczę tym współczesnym zawodniczkom. Za nimi stoją całe profesjonalne sztaby. Ich obciążenie jest monitorowane. Dziś jest to oczywiste, że zawodnik z dobrą formą sportową łatwiej łapie na przykład przeziębienie. System immunologiczny jest doprowadzany do takiego wysiłku, że czasem trzeba z czymś przyhamować. Za moich czasów tak nie było. Obecnie trenerzy dają taką możliwość regeneracji zawodnikowi. Sportowiec może odpocząć przed ważnymi treningami szybkościowymi, czy technicznymi. Zupełnie inaczej wygląda kalendarz treningowy niż w moich czasach. Chociaż przyznam się, że ja w zasadzie miałam takie plany roczne. Nie myślałam o sporcie dalekosiężnie. Studiowałam i patrzyłam na świat z roczną perspektywą. Dopiero po drugim roku, gdy przeszłam do trenera Nowaka, miałam indywidualny rok nauki. Wtedy pojawiło się jednak więcej wyjazdów, obozów i studia przedłużały się. Plan miałam taki, że po skończeniu studiów kończę wyczynowe uprawianie sportu. Ale w pół roku po obronie pracy magisterskiej pobiłam rekord świata i dalej miałam jednoroczny plan – jeszcze tylko jeden rok wytrzymać ten mocny trening…

W niedzielę w Gorzowie Wielkopolskim Alicja Sielska pobiegła znakomicie. Ta młodzież zatem jest, robi postępy i w polskich płotkach obecnie dzieje się całkiem dobrze.

Widziałam ten bieg, był świetny. Pięknie pobiegła „moją techniką”, którą bardzo lubię. Są tam różne takie niuanse techniczne. Obserwuję Alicję od kilku lat. Świetnie się rozwija. Myślę, że trener Maciej Giza wykonuje świetną robotę.

Czyli Pani zdaniem polska kadra będzie miała kolejną znakomitą płotkarkę?

Wydaje mi się, że tak. To jest talent, a do tego dochodzi dobry warsztat trenerski. Myślę, że tutaj jest chemia i harmonia.

Biegi przez płotki jest konkurencją niezwykle widowiskową, atrakcyjną dla widza. Pani jest jednak zwolenniczką pewnych zmian w przypadku rywalizacji kobiet.

100 metrów przez płotki to konkurencja wprowadzona do lekkiej atletyki w roku 1969. Już pod koniec lat siedemdziesiątych pojawiały się głosy, aby płotki dla kobiet były wyższe. Podejmowano nawet jakieś próby z tym związane. Wyższe zawodniczki dziś mają trudniej. Proszę spojrzeć jakiego wzrostu są obecne rekordzistki. Uważam, że podniesienie kobiecych płotków w górę o 10 centymetrów byłoby wskazane. To uatrakcyjniłoby rywalizację.

Ich podwyższenie wymagałoby wymazanie wszystkich rekordów. Na jakim poziomie, Pani zdaniem, biegałyby dziewczyny na tych wyższych płotkach? Co na nich mogłaby zaprezentować, chociażby Pia Skrzyszowska?

Nie jestem tak na co dzień w sporcie, żeby odważyć się na jakieś szybkie analizy wynikowe. Natomiast sądzę, że Pia mogłaby zrobić naprawdę dobre wyniki. Te wyższe płotki sprawiłby, że inną techniką trzeba by je pokonywać. Oceniam, że rywalizacja byłaby bardziej atrakcyjna. Rekordy zawsze się rozwijają. Teraz do tego dochodzi jeszcze technologia. A moje 12.36 ciągle dobrze się trzyma.

W 2024 roku Pia Skrzyszowska pokonała 100 metrów przez płotki w 12.37. Nie wiemy, jaki będzie Jej kolejny sportowy krok. Czy pobiegnie 12.35, czy może jednak wyrówna Pani rekordowe 12.36? Zatem na koniec jedno pytanie – czy ma Pani gotowe życzenia dla Pii z okazji poprawienia rekordu Polski?

Życzenia mam, oczywiście. Nie zdradzę ich teraz, ale jestem pewna, że pobiegnie szybciej niż 12.36. Bardzo mocno jej tego życzę!

Maciej Jałoszyński / foto: Tomasz Kasjaniuk

Powrót do listy

Więcej