Menu
1 / 0
Aktualności /

PIOTR HACZEK: To ja jestem dla nich, nie oni dla mnie

Trener Józef Lisowski zawsze powierzał mu trudne zadania. A on wywiązywał się z nich znakomicie. Teraz przed Piotrem Haczkiem kolejne wyzwanie, ale poza bieżnią. Został dyrektorem sportowym PZLA.

Trener Józef Lisowski w swojej słynnej sztafecie 4x400 metrów zawsze powierzał mu trudne zadania. A on za każdym razem wywiązywał się z nich znakomicie. Teraz przed Piotrem Haczkiem kolejne wyzwanie, ale już poza bieżnią. Został dyrektorem sportowym PZLA. W tej rozmowie przedstawił wstępny zarys tego, co zamierza zrobić w najbliższych latach dla dobra polskiej lekkoatletyki.

 

RAFAŁ BAŁA: Znamy Piotra Haczka jako znakomitego sportowca, jednego z najlepszych czterystumetrowców na świecie na przełomie XX i XXI wieku. Ale teraz występuje Pan w zupełnie innej roli. Jako 32-letni człowiek otrzymał Pan niezwykle odpowiedzialne zadanie w PZLA. Dyrektor sportowy musi koordynować pracę trenerów, dbać o jak najlepsze warunki przygotowań zawodników. Jakie ma Pan doświadczenie w tej materii?

PIOTR HACZEK: Pierwsze kroki trenerskie stawiałem w Zespole Szkół Mechanicznych w Żywcu, skąd sam wyszedłem jako zawodnik – pod okiem mojego pierwszego trenera, Bogusława Wyleciała. Zacząłem też współpracę z osobami niepełnosprawnymi. Trenowałem m.in. Janusza Rokickiego, kulomiota-paraolimpijczyka, medalistę mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich.

Kierunek trenerski był w Pańskim przypadku naturalną konsekwencją kontynuowania kariery w lekkiej atletyce?

Tak. Pierwsze studia trenerskie ukończyłem w 1997 roku. Jako zawodnik podglądałem warsztat trenera Józefa Lisowskiego i innych szkoleniowców. Przede wszystkim trzeba rozumieć to, co się robi jako sportowiec. Jeśli tak jest, wykonuje się tę pracę dwa razy lepiej. Z drugiej strony, jeśli jest się zawodnikiem i ufa się trenerowi, trzeba akceptować wszystkie jego plany szkoleniowe. Może gdybym wtedy miał tę samą wiedzę, jaką mam dziś, pewnie inaczej bym reagował, ale w tej współpracy liczy się zaufanie. Trzeba wykonywać polecenia trenera, a jednocześnie przekazywać mu informacje zwrotne. Wtedy ta współpraca układa się dużo lepiej. Ale wiadomo, kto rządzi – trener. Jeśli chodzi o kontuzje, trzeba też wziąć pod uwagę ich przyczyny. Wina może być po obu stronach, lub po jednej. Ale nie można wszystkiego zrzucać na trenera. Trzeba się zastanowić, czy ja, jako zawodnik, nie popełniłem błędu w treningu, albo poza stadionem.

Jak znalazł się Pan zagranicą?

Szybko trafiłem do Danii. W Aalborgu zaproponowano mi pracę w miejscowym klubie. Okazało się, że wszystko trzeba tam budować niemal od podstaw. Byli utalentowni zawodnicy, ale trzeba było stworzyć struktury, system pomocy sportowcom. Środki na to były. Udało mi się zbudować mały system stypendialny, wykorzystaliśmy lokalne fundusze. Zorganizowałem tam całe szkolenie, zgrupowania – mieliśmy je m.in. w Polsce – w Spale, Wiśle, Szczyrku. Bardzo cenili sobie te wyjazdy. Kiedy przyszedłem do klubu miał on w reprezentacji Danii – we wszystkich kategoriach wiekowych – tylko jedną osobę. Kiedy wyjeżdżałem – już sześć. Wszyscy byli moimi zawodnikami, choć niektórzy przyszli do mnie dopiero po jakimś czasie. Jeden chłopak którego prowadziłem, startował w halowych ME na 400 m. Pracowałem tam trzy lata. Wciąż służę radą tamtejszym zawodnikom, bo związałem się z tym miejscem i chętnie im pomagam.

Porozumiewał się Pan z Duńczykami po angielsku, czy w ich rodzimym języku?

Pierwsze cztery miesiące komunikowałem się tam po angielsku. Później zacząłem uczęszczać do szkoły językowej, zdałem egzamin państwowy i już porozumiewałem się po duńsku. Oczywiście w Danii każdy posługuje się angielskim bardzo dobrze, ale zawsze lepiej zrozumie się kogoś w jego ojczystym języku. W Danii pracowałem też w krajowej federacji jako trener odpowiedzialny za utalentowanych zawodników w konkurencjach sprinterskich i płotkarskich. Prowadziłem też kursy trenerskie na poziom I i II.

Stamtąd przeniósł się pan na Wyspy Brytyjskie.

Rozglądałem się, gdzie mogę zrobić kolejny krok w trenerskiej karierze. Znalazłem propozycję ze Szkocji, w tamtejszym związku lekkoatletycznym. Funkcja – National Event Manager – odpowiedzialny za konkurencje sprinterskie i płotkarskie. Złożyłem aplikację i udało mi się wygrać konkurs. Zacząłem pracę w marcu 2007 roku. To był inny poziom, inny obszar działania. Miałem tam okazję współpracować z Allanem Wellsem, mistrzem olimpijskim w sprincie z 1980 roku oraz z mistrzem olimpijskim w biegu na 400 m pł z 1968 roku, Davidem Hemerym. Organizowałem też zagraniczne wyjazdy dla zawodników. Na tym poziomie ludzie nie mają menedżerów. Trzeba było więc ułatwić im starty, by zdobywali doświadczenie.

Po kilku latach zagranicznych wojaży wrócił Pan do kraju. Tu pracy będzie jeszcze więcej niż w poprzednich miejscach.

Po trzech latach pobytu w Szkocji wystartowałem w konkursie na dyrektora sportowego PZLA. To dla mnie wielkie wyzwanie. Ale jako zawodnik dostałem coś od sportu i powinienem teraz odpłacić jak najlepszą pracą na tym stanowisku. Dyrektor sportowy ma za zadanie jak najlepiej służyć zawodnikom i trenerom. Żeby lekkoatleci mogli się rozwijać i zdobywać medale. Moje przyjście jest dobrym sygnałem dla zawodników, trenerów, dla całego sztabu szkoleniowego.

A konkretnie? Będzie Pan na każde zawołanie zawodników i trenerów?

Chciałbym, żeby moja rola nie ograniczała się do siedzenia za biurkiem i piastowania funkcji dyrektorskiej. Chcę współpracować ze sportowcami i szkoleniowcami. Widzę się jako osobę rozmawiającą z ludźmi o ich problemach i próbującą je rozwiązać. Liczę na to, że będę jak najczęściej w terenie, zawsze tam, gdzie będą mnie potrzebować. Nie zamierzam się przed niczym chować. Trzeba rozmawiać z każdym ze środowiska. Będę reprezentował związek na linii szkolenia. To szkolenie zaczyna się w klubach lub w szkołach, później przechodzi na stopień najwyższy, centralny.

Piotr Haczek (pierwszy z prawej) i jego koledzy z brązowej sztafety MŚ 1997 - od lewej: Piotr Rysiukiewicz, Robert Maćkowiak i Tomasz Czubak (fot. rb)

 

Pojawiają się talenty, a szkoleniowcy nie mają doświadczenia. Czasem chcą na siłę zatrzymać taką osobę, choć nie mogą jej już pomóc. Jak rozwiązać taki problem?

Nie można doprowadzać do sytuacji, że jeden trener podkrada zawodnika innemu. To nieetyczne. Poza tym, rozwój trenera jest w moim przekonaniu niesamowicie ważny. To mniej więcej 25 lat korzyści dla polskiej lekkoatletyki, podczas gdy kariera zawodnika trwa dużo krócej. Mam w planach doszkalanie trenerów. Trener, który powie, że nie musi się już niczego uczyć jest najsłabszy. Każdy musi się uczyć i doszkalać przez cały czas. W tym zawodzie nie ma alfy i omegi. Zmieniają się trendy pewnych konkurencji, chociażby w sprintach. Zawsze można wprowadzać coś nowego. Trochę rozmyła się współpraca grupowa, między trenerami klubowym, a trenerami kadry. Kiedyś była na bardzo dobrym poziomie. Powinna być mocno rozwinięta, nie potrzeba nam konfliktów. Do wszystkiego należy podchodzić racjonalnie. My trenerzy powinniśmy sobie zadać pytanie: czy robimy to, co powinniśmy i czy na takim poziomie, jakiego od nas się wymaga. Podobnie zawodnicy.

Jak według Pana wygląda stan polskiej lekkoatletyki w poszczególnych konkurencjach?

Trochę straciliśmy w wytrzymałości. Trzeba spróbować kompletnej odbudowy biegów długich. Wiedziemy prym w konkurencjach rzutowych, mamy też sukcesy w skokach. Wiemy jak jest w sprincie. Ale można walczyć na płotkach i w sztafetach. Są konkurencje, w których jest szansa rywalizaować o medale, w innych choć startować w finałach.

A co w Pańskiej konkurencji? Przed laty Pan i koledzy rywalizowaliście z Amerykanami o najwyższe cele. Dziś naszej sztafecie 4x400 metrów znacznie trudniej o dobre lokaty w mistrzowskich imprezach.

Myślę, że potencjał jest taki sam jak w przeszłości. Trzeba tylko znaleźć sposób, żeby dobrze go wykorzystać. Gdzieś można coś zmienić, żeby wrócić do wspaniałych tradycji. Nie ma złotej reguły na wszystko. Rozmawiałem z moim byłym trenerem, Józefem Lisowskim. Powiedział, że obecni zawodnicy są o wiele lepsi fizycznie niż grupa w której ja trenowałem. Tylko psychicznie słabsi. Ale to chyba taki ogólny trend w Europie. Na przykład Wielka Brytania. Kiedyś tamtejsza sztafeta biegała 2:56 z małym kawałkiem, teraz ma problem ze złamaniem 3 minut. Mimo że zawodników ma dobrych. Patrząc na ten problem z innej strony: nasi zawodnicy na imprezach młodzieżowych potrafią w sztafecie urwać nawet trzy sekundy ze swoich czasów w biegu indywidualnym. Trzeba to przełożyć na kategorię seniorską. Pamiętam nasz słynny bieg na 2:58. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Ale później potwierdziliśmy to czasem 2:58.80, 2:59. Przed finałem w Berlinie miałem okazję porozmawić z naszymi chłopakami. Życzyłem im, żeby w końcu złamali barierę 3 minut, bo jak do tej pory nigdy nie stało się to beze mnie... Chciałbym, żeby to zrobili jak najszybciej.

Na bieżni był Pan naszym największym „walczakiem“. Czy tego samego można się spodziewać po Panu już w nowej roli?

Na pewno będę walczył, żeby zawodnikom i trenerom było jak najlepiej, żeby rozwiązywać problemy, z którymi się borykają. Chciałbym ich przeprowadzić przez te wszystki sprawy tak jak w treningu sportowym: angażując jak najmniejsze siły osiągnąć jak najlepszy wynik. Nie chodzi tu o moje siły, bo pracował będę cieżko. Trzeba się skupić na tym, żeby zawodnicy mogli się skupić na treningu i jak najmniej czasu poświęcali na kwestie organizacyjne. Tak samo trenerzy.

Przyszedł Pan do PZLA tuż po wielkim sukcesie w Berlinie. 8 medali mistrzostw świata i poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko.

Oczywiście oczekiwania będą duże. Chcę przeanalizować to wszystko, co wydarzyło się w Berlinie. Jak przebiegały przygotowania, które zaowocowały szczytem formy, ile w tym wszystkim było tak przecież potrzebnego sportowcom szczęścia itd. Będziemy się starali utrzymać te dobre tendencje. Nie można zagwarantować, że na takim poziomie wystartujemy w kolejnej imprezie. Berlin dla naszej ekipy był specyficzny: blisko domu, ten sam klimat, potężna walka z dopingiem, która wykluczyła niektórych rywali. Na pewno za dwa lata w Deagu będzie bardzo ciężko o powtórkę, ale postaramy się.

Kolejne wielkie wyzwanie to szkolenie młodzieży. W sezonie 2009 w kategoriach juniorskich i młodzieżowych zdobyliśmy ponad 20 medali. Co zrobić, by ci zdolni ludzie odnosili sukcesy wśród seniorów?

Kiedy patrzę wstecz na swoją karierę i innych zawodników z mojego pokolenia, dochodzę do wniosku, że duża grupa ówczesnych juniorów płynnie przeszła do kategorii seniora i rownież tam święciła triumfy. Choćby Lidka Chojecka, czy Szymon Ziółkowski. Trzeba – używając języka fachowego – przeprowadzić „audyt“, przeanalizować co w przeszłości w przypadku jednych przynosiło efekt, a co kończyło się fiaskiem w przypadku innych.

Kolejny kontrowersyjny temat to tzw. kredyt zaufania dla zawodników z osiągnięciami, którzy w danym momencie przechodzą kryzys – czy to spowodowany kontuzją, czy innymi zawirowaniami. Czy pod Pańskim okiem będą dostawali kolejną szansę?

Każdy taki przypadek musi być oddzielnie rozpatrywany. Trzeba patrzeć na potencjał, który ma dany zawodnik. Czy rzeczywiście ma szansę na przełamanie tego kryzysu. A może najlepsze dni kariery po prostu ma już za sobą. W przypadku młodzieży konieczna jest analiza, czy ten zawodnik osiągnął już swoje maksimum, czy to dopiero wstęp do lepszych wyników, które są w jego zasięgu. Spójrzmy na niektórych juniorów, młodzieżowców, którzy trenują ciężej niż seniorzy. Możemy się cieszyć z sukcesów w młodszych kategoriach, ale co będzie, kiedy wkroczą w wiek seniorski? Będą wyeksploatowani, z czego będzie można utrzymać progresję?

Jest Pan więc zwolennikiem spokojnej pracy z juniorami?

W wieku juniorskim trzeba zdobywać doświadczenie. Im jest ono większe, potwierdzone sukcesami, tym ci zawodnicy mają łatwiej w okresie transformacyjnym, przechodzenia do starszych kategorii. Przecież stawali już na podium wielkich impreza, są przygotowani psychicznie i potrafią odpowiedzieć na reakcję przeciwnika. Trafiają się też jednak tacy, którzy bardzo spokojnie wchodzą w wiek seniora. W różnych konkurencjach są różne trendy. W rzutach czasu na szczyt formy i kontynuowanie kariery jest więcej. W sprintach wiek mistrzów zaczyna się obniżać. Patrząc ogólnie – młodzież zaczyna szybciej dorastać. Nie tylko psychicznie, ale i fizycznie.

W ostatnich latach było sporo dyskusji nad składem reprezentacji na mistrzowskie imprezy. Zastanawiano się, czy włączać do kadry zawodników,którym nie udało się wypełnić normy. Co Pan na to?

W niektórych momentach zdecydowanie trzeba będzie powiedzieć: nie! Ale są też przypadki, w których gołym okiem widać potencjał, talent i możliwości. Jednym z kryteriów jest wiek zawodnika. Czy jego obecność na tak dużej imprezie w młodym wieku jest potrzebna w dłuższej perspektywie, a może już na tych zawodach będzie walczył ze światową czołówką. Przykład? Sylwek Bednarek i jego brązowy medal w Berlinie. Z drugiej strony, jeśli ktoś ma np. 28 lat, jeździ po mistrzostwach i cały czas nie może „się sprzedać“, to mamy ciągle liczyć na łut szczęścia? Może uda mu się w końcu w wieku 34 lat, ale zamiast tego chyba warto dać szansę dwóm-trzem 20-21-latkom, którzy mają okazję do zdobycia doświadczenia. Podsumowując: musimy takie przypadki rozpatrywać indywidualnie. W selekcji można kierować się statystyką, ale trzeba na to wszystko również patrzeć racjonalnie. Czy ktoś, kto osiągnął minimum jest na tyle mocny, by przejść kolejne rundy na imprezie mistrzowskiej. Ktoś kto przypadkowo wypełnił normę, a w innych startach nawet się do niej nie zbliżył, ma małe prawdopodobieństwo potwierdzenia wyniku na wielkich zawodach, gdzie przecież dochodzi jeszcze stres. Dlatego w selekcji potrzebne jest głębsze spojrzenie, pewien rodzaj retrospekcji, która w tym przypadku oznacza analizę startów w poprzednich latach. Wynik jest brany pod uwagę jako podstawa, ale trzeba spojrzeć także na inne składowe. Wiem, że dla niektórych to może być trudne do zaakceptowania. W świadomości wielu funcjonuje przekonanie: mam minimum, więc jadę. Tylko czy jedziemy tam po to, żeby być, czy po to, żeby walczyć? To podstawowe pytanie. Niektóre decyzje nie będą łatwe. Są tacy, którzy trenują po to, by tylko wystartować w międzynarodowych zawodach. Ale nie o to chodzi na tym poziomie sportu. Trzeba myśleć o sukcesie. A jeśli go odniesiemy – zapomnieć i myśleć już o kolejnym. Nie można spocząć na laurach. Przeciwnik zawsze zbroi się podwójnie.

Wybierzmy się w podróż do przyszłości. Jest jesień, rok 2012, czyli czas po igrzyskach olimpijskich w Londynie. Co musi się wydarzyć do tego czasu, żeby można było pozytywnie ocenić Pańską pracę jako dyrektora sportowego PZLA?

Największym moim sukcesem będzie, jeśli środowisko – zawodnicy i trenerzy – oceni mnie pozytywnie. Jeśli stwierdzą, że zauważyli zmiany na lepsze i powiedzą: to coś co nam pomogło w osiągnięciu lepszych wyników. Na co liczę i jakie mam oczekiwania wobec siebie? To będę mógł powiedzieć po roku pracy. Z podsumowaniem trzeba będzie się wstrzymać 3-4 lata, bo tyle trwa oczekiwanie na efekt takich zmian, jakie zamierzam wprowadzić. To długofalowy proces. Płynne przechodzenie z jednego do kolejnego etapu jest bardzo ważne. Czeka mnie wiele wyzwań. Mam nadzieję, że wszystko ułoży się bardzo dobrze.

Rozmawiał Rafał Bała

Powrót do listy

Więcej