Menu
1 / 0
Aktualności /

MARCIN LEWANDOWSKI: Siłowanie się z górkami

MARCIN LEWANDOWSKI: Siłowanie się z górkami

Przed rokiem polecieli do Kenii, żeby odkryć tajemnicę sukcesów tamtejszych średnio i długodystansowców. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Nic więc dziwnego, że teraz znów udali się w to miejsce.

Mistrz Europy w biegu na 800 metrów – Marcin Lewandowski – i jego brat-trener – Tomasz – zamieszkali w Nandi Hills – okolicy oddalonej 400 kilometrów od stolicy Kenii – Nairobi. Spędzili tam cztery tygodnie, przygotowując się do sezonu 2011 w warunkach, w jakich trenują najlepsi biegacze świata.



- 21 listopada wylądowaliśmy w Kenii i przebywaliśmy tam miesiąc – opowiada Marcin Lewandowski. - Oczywiście najlepszą opcją byłoby pojechać tam na kilka miesięcy, na przykład od listopada do kwietnia. Na razie jednak takie rozwiązanie nie jest dla nas realne. Byłoby nam zbyt ciężko.
Pod jakim względem?
Nie chodzi o zmęczenie, fizycznie organizm przyzwyczaja się do tamtejszego klimatu po dwóch tygodniach. Wtedy można już normalnie trenować. To kwestia warunków, jakie tam panują – mieszkalnych, sanitarnych. Poza tym pobyt tam staje się po pewnym czasie zbyt monotonny. W Europie, czy w Stanach Zjednoczonych od czasu do czasu można urozmaicić swój pobyt wyjściem do sklepu, do kina. W Kenii, w każdym razie w miejscu, gdzie byliśmy, nic takiego nie ma. Trenuje się, a w czasie wolnym siedzi się w domu. To wszystko. Brakuje też kontaktu z rodziną. Jest co prawda internet, ale bardzo słaby.
Jak wypełnialiście czas między treningami?
Przed wyjazdem zbierałem od znajomych filmy, które później, w Kenii oglądaliśmy na komputerze. Wziąłem też dużo książek, przeczytałem cztery konkretne, 1600 stron. Tematyka? Taka, jaką lubię, tajemnicza, intrygująca, np. Zagadka Aleksandryjska. Można więc powiedzieć, że książki i filmy to był nasza jedyna rozrywka.


Od czasu do czasu chyba gdzieś wyjeżdżaliście.
Owszem, mieliśmy do dyspozycji samochód. Dwa razy byliśmy w Eldoret. To miejsce, gdzie mieszkają wszystkie największe gwiazdy kenijskiej lekkoatletyki, między innymi Rudisha, Kamel, Kibet. Nie trzeba się z nimi nawet umawiać, można ich po prostu spotkać na ulicy. Kibeta, mistrza świata z 2007 roku w maratonie zobaczyliśmy przypadkiem. Od razu zaprosił nas do domu, pokazał jak mieszka, obdarował, zaproponował, byśmy jeszcze do niego przyjechali. Ludzie są tam naprawdę serdeczni i otwarci.
Ci najbardziej znani, a więc i najbogatsi mieszkają w jednym miejscu?
Tak, jest tam bardziej ekskluzywna dzielnica. Mistrzowie są sąsiadami.
Spotkaliście się tam również z Davidem Rudishą. Mówił jakie ma plany na sezon 2011?
Nie zdradzał żadnych szczegółów. Wiem, że – podobnie jak przed rokiem – nie będzie startował w hali. W tym czasie będzie jednak dobrze przygotowany i zamierza biegać na otwartym stadionie w Australii.
Mieliście okazję do wspólnego treningu?
Nie. Pojechaliśmy do niego w niedzielę, a w tym dniu Kenijczycy mają wolne, odpoczywają.


Wiem, że rozmawialiście z trenerem Rudishy, bratem Colmem.
To było bardzo owocne spotkanie. Chcieliśmy poznać jego spojrzenie na kwestię treningu i sportu ogólnie. Okazało się, że ma bardzo podobny tok myślenia jak mój brat i trener – Tomek. Każda drobnostka bardzo się liczy i może mieć ogromne znaczenie. Przede wszystkim indywidualizacja treningu. Colm codziennie po śniadaniu siada ze swoimi zawodnikami i rozmawia o ich samopoczuciu i o innych rzeczach. Na bazie tego układa im trening na dany dzień. Po treningu rownież siadają i omawiają to, co zrobili. Rudisha nie ćwiczy tak jak reszta Kenijczyków – grupowo, chaotycznie. Ma trening dostosowany do swoich potrzeb.
Jest szansa, by Colm przyjechał do Polski na jakieś spotkanie trenerów i opowiedział o swojej filozofii?
Tomek zapytał go o to. I okazało się, że jest taka szansa. Mógłby się u nas pojawić w okresie startowym, gdy będzie w Europie. Oczywiście nie chodzi o zdradzanie szczegółów treningu Rudishy, bo i tak jego plany wcale nie muszą się sprawdzać w innych przypadkach, na przykład u mnie. To indywidualna sprawa. Warto jednak, by Colm opowiedział o swojej filozofii, jak dostosowywać treningi do danego zawodnika, o całej otoczce jaka jest w Kenii.
Mógłbyś porównać poprzedni pobyt w Kenii do tegorocznego?
Przede wszystkim teraz byliśmy tam dłużej – cztery tygodnie zamiast trzech. Nie miałem też problemów żołądkowych, które przytrafiły się w 2009 roku. Straciłem wtedy tydzień treningu. Teraz wiedzieliśmy już, czego się spodziewać. Proces aklimatyzacji przeszedłem bardzo dobrze. Mogliśmy wziąć dwie torby. Zmieściły się więc zarówno ubrania jak i sporo polskiego jedzenia. Makarony, ryż, sosy, trochę hermetycznie zapakowanej wędliny. Dzięki temu mogliśmy się normalnie odżywiać. Pozostawała jedynie kwestia wody. Dziennie wypijałem jej pięć litrów. Musieliśmy kupować duże baniaki. A woda jest tam droga, 10 złotych za pięć litrów. Ale musieliśmy pić wodę z pewnego źródła. Nie miałem więc żadnych problemów żołądkowych i nie straciłem ani chwili z czterech tygodni, które tam spędziliśmy.


Jak wyglądały treningi w Kenii?
Bazowaliśmy na kilometrach. Dokładaliśmy do tego również zabawy biegowe, czyli coś, czego w Polsce nie praktykujemy. Jednak w Kenii nie mogę sobie pozwolić, żeby ciągiem przebiec 8 kilometrów. Muszą być przerwy. Trenowaliśmy dwa razy dziennie, pierwszy trening, kilkunastokilometrowy o 8 rano. Trwał około trzech godzin – połowa z tego to bieg, druga połowa rozciąganie. Po południu krócej, 6-8 kilometrow i godzina ćwiczeń statycznych – brzuszki, grzbiety itd. Dużą wagę przyłożyliśmy też do pracy nad szybkością. Ale oczywiście nie biegałem w kolcach.
Na jakiej nawierzchni?
Biegałem między plantacjami herbaty po czerwonej, twardej ziemi. Dziennie robiłem około 20 kilometrów. Ale to nic w porównaniu z Kenijczykami. Oni na przykład rano wychodzą i biegną 20 kilometrów, trzy godziny później dokładają do tego 15 kilometrów, a wieczorem kolejna „dycha“. Wychodzi ponad 40 kilometrów. Dla nich to normalne. I to w takich warunkach!
Na jakiej wysokości trenowaliście?
Około 2 tysiące metrów nad poziomem morza. Na początku rzeczywiście czułem tę wysokość, ale po dwóch tygodniach przyzwyczaiłem się. Na płaskim terenie było znakomicie. Z tym że tam płaskiego prawie w ogóle nie ma... najwyżej stumetrowe odcinki. Poza tym górki, wzniesienia. A tu już momentami brakowało tlenu i następowało zmęczenie mięśni nóg. Dlatego w ogóle nie robiliśmy tam siły biegowej – wystarczało siłowanie się z tymi górkami. Zresztą, w tym właśnie tkwi tajemnica wytrzymałości Kenijczyków. Oni w ogóle nie praktykują ćwiczeń siłowych. Próbowaliśmy pokazać im coś w tym stylu, demonstrowaliśmy też rozciąganie, skipy. Ale oni nie potrafią tego zrobić, nie mają koordynacji. Bazują na kilometrach i tych swoich górkach. Dzięki temu, kiedy przychodzi do zawodów, na końcówce i tak zawsze zachowują najwięcej siły. Nic dziwnego – przez dwadzieścia lat dzień w dzień biegają po tych górkach. A ja – niestety – tylko kilka tygodni w roku. Jestem jednak pewien, że w sezonie to zaprocentuje, to może być kluczem do sukcesu.


Trenowałeś sam, czy może przyłączali się do Ciebie jacyś Kenijczycy?
Na trasie raczej nie spotykaliśmy nikogo. Oni tam wychodzą na treningi jeszcze wcześniej, o 6 rano. Mieliśmy za to swoją, kilkuosobową grupę, z którą robiłem rozbieganie. To lokalna ekipa, młodzi ludzie. Na codzień pomagali Wilfredowi Bungei, teraz pomogli również mnie. Pokazywali nam na przykład nowe trasy. Oni nie mają planów treningowych, robią to na co mają ochotę. Teraz chcieli spróbować pracy z jakimś trenerem, takim europejskim sposobem, więc chętnie się do nas przyłączyli. Codziennie biegali moim tempem, podporządkowali się. Czasem oni prowadzili, czasem ja. Na szybkościach, które nam wszystkim odpowiadały.
Podobno pierwsze efekty kenijskiego treningu już widać.
21 grudnia zrobiłem testy wydolnościowe w ośrodku olimpijskim w Berlinie. Muszę przyznać, że wyniki są lepsze niż rok temu, kiedy też miałem właśnie tam badania. To napawa optymizmem. Cóż, z roku na rok organizm jest silniejszy, trening przynosi efekt.
Jakie masz plany świąteczno-noworoczne?
Święta z rodziną w domu, Nowy Rok ze znajomymi. Wszystkich przecież brakowało mi przez ostatnie tygodnie.


A gdzie następny wyjazd na zgrupowanie?
Na początku stycznia wylatujemy na miesiąc do RPA. Stamtąd przylecę do Europy na starty halowe. Pierwszy już 5 lutego w Stuttgarcie. Oczywiście nie szykuję się jakoś specjalnie do hali. To będzie zupełnie z marszu. Dla mnie to sprawdzian – na czym w danym momencie treningowo stoję. Rzecz jasna, jeśli będę osiągał dobre wyniki nie wykluczam startu w halowych mistrzostwach Europy. Ale pojadę do Paryża tylko wtedy, gdy będę miał pewność, że jest bardzo dobrze. Nie ma sensu zadowalać się piątym, czy szóstym miejscem.
Będziesz biegał w hali na 800 czy na 400 metrów?
To się okaże. Na pewno będę miał kilka startów – na różnych dystansach, od 400 do 1500 metrów. Musimy sprawdzić jak wygląda szybkość, szybkość wytrzmałościowa i wytrzymałość. Dopiero wtedy postanowimy na jakim dystansie i czy w ogóle wystartuję w Paryżu.


Rozmawiał Rafał Bała

Powrót do listy

Więcej