Menu
1 / 0
Aktualności /

Grzegorz Sudoł: czasem jesteśmy jak saperzy

Grzegorz Sudoł: czasem jesteśmy jak saperzy

Dwa lata temu był jednym z bohaterów mistrzostw Europy w Barcelonie, gdzie zdobył srebrny medal w chodzie na 50 km. Kilka razy ocierał się już o podium innych wielkich imprez (mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich), ale bez powodzenia. W Londynie Grzegorz Sudoł będzie miał kolejną okazję, by zdobyć medal.

Dwa lata temu był jednym z bohaterów mistrzostw Europy w Barcelonie, gdzie zdobył srebrny medal w chodzie na 50 km. Kilka razy ocierał się już o podium innych wielkich imprez (mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich), ale bez powodzenia. W Londynie Grzegorz Sudoł będzie miał kolejną okazję, by zdobyć medal.

W stolicy Wielkiej Brytanii Sudoł wystartuje na dystansie 20 km. Z wynikiem 1:20:58, uzyskanym w kwietniu w Zaniemyślu, jest w tym roku trzeci na listach najlepszych polskich zawodników. Wyprzedzają go Dawid Tomala i Rafał Augustyn, którzy jednak – podczas zakończonych w niedzielę mistrzostw Polski musieli uznać jego wyższość. Linię mety w Bielsku-Białej Sudoł przekraczał z rękoma uniesionymi w geście triumfu. Widać, że pokonanie rywali na krajowym podwórku na dystansie, który nie jest jego koronnym, bardzo go ucieszyło.

- Zdobycie tytułu mistrza Polski zawsze przynosi satysfakcję. Cieszę się, że mogłem odzyskać złoto po roku przerwy, spowodowanej kontuzją. A dodatkowo jest to o tyle budujące, że na igrzyskach będę startował właśnie na 20 km, więc zwycięstwo na tym dystansie z krajowymi rywalami też jest ważne.

- No to teraz mam dla pytanie za sto punktów. Na której międzynarodowej imprezie mistrzowskiej w Twojej długiej karierze – nie biorąc pod uwagę Pucharów Świata – rywalizowałeś na 20 kilometrów?

- Hm, dobre pytanie. Muszę sobie przypomnieć…

- Ułatwię Ci zadanie: na żadnej. Choć masz już prawie 34 lata. W Londynie zaliczysz więc poniekąd debiut.

- Rzeczywiście. To na pewno jakieś kolejne wyzwanie, które muszę podjąć. Przyznam, że kręci mnie ten trening, nigdy wcześniej nie trenowałem typowo pod „20-stkę”. Zawsze była ona oczywiście istotna, ważne, żeby się rozpędzać przed „50-tką”. Im większe prędkości na krótszym dystansie tym lepiej się chodzi długi dystans, bo jest tzw. zapas prędkości. Mimo to ta konkurencja była gdzieś tam w cieniu, powtarzałem sobie, że nie umiem chodzić „20-stki”. Zobaczymy jak to będzie teraz…

- Robert Korzeniowski też kiedyś potraktował „20-stkę” jako przetarcie przed „50-tką” i na jednych igrzyskach zdobył dwa złote medale.

- Dokładnie. A zatem mam o czym myśleć i skupiam się na tym konkretnym celu.

- Jakie są te najważniejsze różnice w przygotowaniu i już w trakcie samego chodu na 50 km w porównaniu z „20-stką”?

- Na tym krótszym dystansie jest trochę inna praca, chodzi się na wyższych zakwaszeniu, trzeba mieć lepsze przygotowanie siłowe, bo ważne jest utrzymanie tego mocnego tempa, na dużej intensywności. Trzeba się dobrze przygotować pod względem wytrzymałości szybkościowej. Może to trochę śmiesznie brzmi, bo kojarzy się raczej ze sprintem, ale dla nas 20 kilometrów to taki przedłużony sprint.

Grzegorz Sudoł na trasie w Daegu (foto Marek Biczyk)

-Jakie są równice w Twoim tempie na kilometr między „20-stką”, a „50-tką”?

- Moja życiówka ze średniej na 20 km wynosi niecałe 4:03, a na 50 km 4:24. Oczywiście trzeba podjąć inny trening, liczę na duże wsparcie mojego trenera, Ilii Markowa, który był specjalistą od 20 kilometrów. Dotychczas nakreślałem ogólny plan treningowy, Ilia nanosił swoje uwagi, później czasami szło to też do konsultacji z Robertem Korzeniowskim. Teraz zdaję się w stu procentach na Ilię. On był mistrzem świata i wicemistrzem olimpijskim na 20 km. Będę wykonywał każdy trening tak, jak on zaproponuje. Nie zamierzam dyskutować. Ufam mu w stu procentach i czekam na efekty.

- Igrzyska w Londynie odbędą się w sierpniu. Ty będziesz w tym miesiącu obchodził 34. urodziny. Byłeś już w 2004 roku w Atenach i w 2008 roku w Pekinie. Wydaje się, że doświadczenie i lata treningu, które są za Tobą uprawniają do stwierdzenia, że powinieneś już walczyć o olimpijski medal.

- To prawda. W Atenach byłem 7., w Pekinie 9. Teraz zamierzam się przygotować na wynik poniżej 1:20. Z takim rezultatem można już być na igrzyskach bardzo wysoko, ale wszystko zależy od tego, jak rozegrają się zawody, bo można też skończyć na miejscach poza pierwszą 15-stką.

- Większa konkurencja w Londynie będzie na 20 czy na 50 kilometrów?

- Raczej na tym drugim dystansie, bo tam jest kilkunastu kandydatów do medali. Na 20 kilometrów są dwaj, może czterej pewniacy. W każdy razie będę miał mniejsze obciążenie psychiczne, będę się czuł tak, jakbym pierwszy raz jechał na igrzyska. W Atenach też nikt na mnie nie liczył, nie stwarzał jakiejś wielkiej presji. Mam nadzieję, że teraz też przyniesie to dobry efekt.

- Jak wspominasz te dwa dotychczasowe starty olimpijskie?

- Występ w Atenach był dla mnie czymś fantastycznym. Byłem dobrze przygotowany, w debiucie zająłem 7. miejsce. Zresztą, cała nasza grupa spisała się znakomicie. Robert Korzeniowski wygrał, Roman Magdziarczyk był 6., ja 7., Benjamin Kuciński 12. Chyba 1/3 punktów dla lekkoatletyki zdobył w Atenach chód sportowy. No i to było dla mnie coś nowego, fantastyczne przeżycie. Na kolejne igrzyska jechałem z innym celem. Mówiłem nawet głośno o medalu, choć niektórzy śmiali się z tego. Jeszcze na 5,5 kilometra przed metą byłem na 4. miejscu, a dwaj zawodnicy przede mną mieli po dwa wnioski o dyskwalifikację. Była więc szansa, że przesunę się na medalową pozycję. Ale popełniłem błąd, zbyt pewnie się poczułem. Wypadł mi żel energetyczny i nie wróciłem po niego, uznając, że wystarczy mi sił i bez tego. Później – nie wiem dlaczego - wziąłem podwójną dawkę tego żelu od trenera. To spowodowało duży wyrzut cukru w moim organizmie. Wpadłem w hipoglikemię, czyli w dołek, z którego nie byłem w stanie wyjść. Byłem więc już tylko wyprzedzany przez rywali. Skończyło się na 9. miejscu, co było dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Ale potraktowałem to jako kolejne doświadczenie. W kolejnych imprezach zaprezentowałem się już dobrze, byłem czwarty w mistrzostwach świata i drugi w mistrzostwach Europy. Myślę, że gdyby nie kontuzja w Daegu, mógłbym też zająć bardzo wysokie miejsce w mistrzostwach świata 2011.

- Przypomnij, co dokładnie się tam stało?

- Miałem kontuzję, naderwanie mięśnia przywodziciela. To się stało w marcu i powróciło w trakcie startu w Korei.

- Nie było więc tak, że nie czułeś się wystarczająco mocny i zszedłeś, żeby nie być wyprzedzanym przez kolejnych rywali?

- Nie. Czułem się przygotowany. Na treningach przeszedłem w bardzo mocnym tempie 40 i 38 kilometrów. Było więc dobrze. Gdyby wtedy dokuczał mi uraz, w ogóle nie jechałbym do Daegu. Było więc ok. Jednak widocznie przy tak dużym wysiłku w trakcie startu ten mięsień nie wytrzymał. Mogę pokazać wykres tętna – wszystko wskazywało na dobre przygotowanie i samopoczucie. Tylko i wyłącznie kontuzja nogi spowodowała, że nie ukończyłem tego dystansu. Śmiem twierdzić, że gdyby wszystko poszło dobrze, to mógłbym nawet walczyć o mistrzostwo świata. Tak się ułożyły te zawody, że nie było jakichś super wyników. Ci, którzy na początku szaleli, później za to zapłacili. A w tej grupie, którą prowadziłem, były później wszystkie trzy medale.

- Za kilka tygodni czeka Cię start w Londynie. Masz jeszcze w perspektywie start w kolejnych igrzyskach, czy Rio de Janeiro to już zbyt odległa perspektywa?

- Na razie myślę, tylko o tym najbliższym starcie. Zawsze po czteroletnim cyklu robę podsumowanie, taki sportowy rachunek sumienia. Zastanawiam się, czy mam jeszcze rezerwy, czy są widoki na poprawę wyniku. Czy jest zdrowie i motywacja. Dziś mogę powiedzieć, że wciąż jestem zmotywowany. A co do tych innych czynników – zobaczymy. Już sam fakt, że nie wystartuję w Londynie na 50 kilometrów jest dla mnie olbrzymim bodźcem, żeby znów wziąć się do pracy i walczyć o ten dystans na kolejnej imprezie. Chciałbym udowodnić, że to był tylko wypadek przy pracy. Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa na 50 kilometrów. Szczerze mówiąc, już rok temu chciałem zrobić sobie przerwę w startach na 50 km, żeby przygotowywać się do igrzysk i wystartować w Daegu tylko na 20 kilometrów, ale nie udało się. Niektórzy z czołowych chodziarzy odpuścili w zeszłym roku 50-tkę. Zobaczymy, jak wypadną w tym sezonie.

- A zatem to jeszcze nie jest Twoje ostatnie słowo w chodzie, a jakie było to pierwsze? Pamiętasz swoje początki?

- Pierwszy raz takim szybkim marszem, przypominającym chód sportowy przeszedłem w wakacje z siódmej do ósmej klasy szkoły podstawowej. Na szkolnej wycieczce zabłądziliśmy, zamiast 20-kilometrowego spaceru przeszliśmy ponad 35 kilometrów. Zaczęliśmy więc ścigać się w marszu – do znaku drogowego, drzewa itd. Okazało się, że wychodzi mi to lepiej niż moim rówieśnikom. Był wtedy z nami trener lekkiej atletyki, Julian Zięba, zobaczył mnie i zaproponował, żebym przyszedł na treningi. W moim klubie, do którego wtedy poszedłem – w Stali Nowa Dęba – były bogate tradycje chodziarskie. Zbiegło się to w czasie z momentem dyskwalifikacji Roberta Korzeniowskiego na igrzyskach w Barcelonie. Kręciłem więc głową i mówiłem: „trenerze, przejdę 49,5 kilometra tak jak ten gość i sędziowie zdejmą mnie tuż przed metą. To nie ma sensu, ja tak nie chcę”. Ale trener bardzo się upierał. Pomyślałem więc, że pojadę na pierwsze zawody, zajmę 10-12 miejsce i trener odpuści. Ale wygrałem, zakwalifikowałem się na mistrzostwa makroregionu, które też zresztą wygrałem. To dało mi awans na mistrzostwa Polski. Nie dość, że trenerowi nie przeszło to mi też…

Przed wylotem na PŚ do Sarańska (foto Tomasz Kasjaniuk)

- Sukcesy i medale przyszły więc szybko.

- Już w pierwszym roku juniora młodszego miałem dwa brązy – w hali i na stadionie, a od 16. roku życia pozostawałem niepokonany w mistrzostwach Polski we wszystkich kategoriach juniorskich i młodzieżowych. Po drodze zaliczyłem 7. miejsce mistrzostw świata juniorów i tak to się wszystko potoczyło.

- Żałujesz czegoś jeśli chodzi o swoje sportowe decyzje i wybory?

- Nie ma co wracać do tego, co było. Ale zawsze cenne jest spotykanie na swojej drodze ludzi, którzy by mi pewne rzeczy podpowiedzieli, albo przestrzegli. Czy żałuję? No cóż, jeśli dalej sięgnąć pamięcią, to szkoda mi mistrzostw Europy juniorów w Lublanie. Pojechałem tam z drugim wynikiem na świecie i zająłem dopiero 10. miejsce. Za metą straciłem przytomność, bo nie przyjmowałem płynów na trasie, nie założyłem czapeczki, a był straszny upał. Kiedy oderwaliśmy się z małą grupą od całej stawki zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Miałem problemy z oddychaniem, za metą leżałem i dusiłem się. Pomógł mi Tomek Ścigaczewski, obudziłem się już później, pod tlenem. Kolejne ciężkie doświadczenie to mistrzostwa świata w Helsinkach w 2005 roku, kiedy zostałem zdyskwalifikowany. Wtedy już naprawdę odechciało mi się chodu sportowego. Byłem zły na wszystkich i na wszystko. Dlaczego to jest tak niesprawiedliwe, przecież tak ciężko trenuję?!

- Pod tym względem chód jest trochę jak łyżwiarstwo figurowe. Bardzo dużo zależy od sędziów.

- Tak, ale ja nie chcę obwiniać sędziów. Po wywiadzie prasowym, którego udzieliłem po mistrzostwach Europy, w którym położono nacisk właśnie na kwestię sędziowania, nazywając nawet w tytule sędziów „wrogami chodziarzy”, miałem sporo nieprzyjemności. Sędziowie byli pamiętliwi i pokazywali mi to. Stwierdziłem więc, że z sędziami się nie dyskutuje. Rzeczywiście, na niektórych zawodach człowiek może przecież trochę gorzej wyglądać pod względem fizycznym. To jest wkalkulowane w nasz zawód. Boli mnie trochę to, że czasem jesteśmy jak saperzy. Chodzi mi o specjalistów od 50 kilometrów. Bywa, że to jedyny start w pierwszej części sezonu, wszystko musi się zgrać w jednym dniu, w jednej chwili – pogoda, forma, sędziowie, trasa. Nie ma miejsca na pomyłkę i poprawkę. Jeden start decyduje o tym, czy zakwalifikujesz się na imprezę mistrzowską, igrzyska olimpijskie. W innych konkurencjach lekkoatletycznych tych szans jest zdecydowanie więcej. Nawet najdrobniejsza pomyłka może bardzo drogo kosztować. Wtedy pojawia się na chwilę żal, że uprawia się właśnie chód. Ale z drugiej strony – sukces wynagradza wszystkie wyrzeczenia i niepowodzenia.

-----------------------

Grzegorz Sudoł urodził się 28 sierpnia 1978 roku w Nowej Dębie. Przygodę z chodem sportowym zaczynał w tamtejszym klubie (Stal Nowa Dęba). Zdobywał medale mistrzostw Polski wszystkich kategorii juniorskich i młodzieżowych. W 1996 roku wystartował w mistrzostwach świata juniorów w Sydney, gdzie zajął 7. lokatę. Rok później był 10. w ME juniorów w Lublanie. W 2002 roku debiutował w mistrzowskiej imprezie seniorskiej – w mistrzostwach Europy 2002 w Monachium był 10. Cztery lata później w imprezie tej samej rangi w Goeteborgu zajął taką samą pozycję. Jego największym sukcesem jest natomiast srebro ME 2010 w Barcelonie. W mistrzostwach świata był 21. (2007 w Osace) i 4. (2009 w Berlinie). W 2003 w Paryżu i w 2005 w Helsinkach został zdyskwalifikowany, a w 2011 roku w Daegu zszedł z trasy z powodu kontuzji.

Wielokrotnie startował w zawodach Pucharu Świata i Europy. Dwukrotnie startował w igrzyskach olimpijskich – za każdym razem na 50 km (w 2004 roku w Atenach był 7., cztery lata później w Pekinie – 9). Jest absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie.

Powrót do listy

Więcej