Menu
1 / 0
Aktualności /

ANNA JESIEŃ: Zawsze byłam uparta

ANNA JESIEŃ: Zawsze byłam uparta

W ostatnich latach Anna Jesień borykała się z kontuzjami. Jednak zdołała jeszcze wykrzesać z siebie siły i wypełniła olimpijską normę PZLA w biegu na 400 m pł. Igrzyska w Londynie będą czwartymi w jej długiej i bogatej karierze.

W ostatnich latach Anna Jesień borykała się z kontuzjami. Jednak zdołała jeszcze wykrzesać z siebie siły i wypełniła olimpijską normę PZLA w biegu na 400 m pł. Igrzyska w Londynie będą czwartymi w jej długiej i bogatej karierze.

 

Sezon 2012 to już dla niej 19. rok profesjonalnych treningów. W tym czasie osiągnęła wiele sukcesów międzynarodowych, biła rekordy Polski. Nie ma co prawda w dorobku olimpijskiego medalu, ale stawała na podium mistrzostw świata i Europy. Przez lata była czołową płotkarką globu, pomagała sztafecie 4x400 metrów, w której zawsze miała do spełnienia ważną rolę. Treningi rozpoczynała u legendarnego szkoleniowca Edwarda Bugały, od jakiegoś czasu jest żoną i podopieczną byłego płotkarza, Pawła Jesienia. Anna Olichwierczuk-Jesień z sentymentem wspomina swoje dotychczasowe starty olimpijskie.

 

- Zarówno w Sydney jak w Atenach odpadłam w eliminacjach. W Australii zabrakło mi sporo, ale już w Atenach byłam bardzo blisko półfinału. Brakowało setnych części sekundy. Pierwsze igrzyska – Sydney – to była jednocześnie pierwsza moja tak wielka impreza. Startowałam wtedy jeszcze w kategorii młodzieżowej, miałam 22 lata. Kilka tygodni wcześniej byliśmy w Brisbane na aklimatyzacji, więc poczułam tę atmosferę, zbierałam nowe doświadczenia zebrane z tym miejscem i z treningiem. To wszystko robiło na mnie duże wrażenie. Oczywiście igrzyska to igrzyska, jest w nich coś magicznego. Nawet w Pekinie czułam wysoki poziom adrenaliny, mimo że przecież byłam już po kilku latach startów z czołówką światową na wielkich mityngach, miałam medale mistrzostw świta i Europy. Jednak igrzyska to zupełnie inna atmosfera, te zawody rządzą się swoimi prawami.

- Ale przecież na bieżni stajesz obok tych samych zawodniczek co w trakcie mityngów…

- Mówię o atmosferze wioski olimpijskiej, wszyscy sportowcy mieszkają razem, jest mnóstwo ludzi. Porównywałam pod tym względem Sydney, Pekin i Ateny. Może w Europie mniej odczuwałam igrzyska. Ale w Australii i Azji atmosfera była bardziej podniosła. W Chinach stanęli na wysokości zadania pod względem organizacyjnym, mieszkaliśmy w bardzo dobrych warunkach. Ale myślę, że w Londynie będzie podobnie. Co można poradzić młodzieży, która po raz pierwszy jedzie na tego typu imprezę? Chyba tylko to, żeby zachowali spokój.

- W Pekinie zajęłaś w finale piąte miejsce. Byłaś blisko medalu?

- Biorąc pod uwagę mój rekord życiowy, który ustanowiłam rok wcześniej, to byłam bardzo blisko olimpijskiego podium. Trzecie miejsce było zaledwie o dwie setne sekundy lepsze od mojej „życiówki”. A więc w 2007 roku byłabym w stanie powalczyć o ten krążek. Z drugiej strony, i tak na igrzyskach w Pekinie pobiegłam najszybciej w sezonie. Wyszło więc na to, że byłam po prostu na tyle przygotowana, dałam z siebie wszystko. Na to piąte miejsce było mnie stać.

- A co zmieniło się przez te cztery lata, które minęły od igrzysk w Pekinie? Dziś biegasz jednak sporo wolniej.

- To prawda, przed pekińskimi igrzyskami miałam lepszy wynik niż w analogicznym czasie 2012 roku. Chociaż startuję jeszcze w najbliższy wtorek i w sobotę – mam nadzieję, że poprawię swój tegoroczny rezultat. Na pewno przez te ostatnie cztery lata przeszłam bardzo dużo, miałam wiele kontuzji. Jestem bardzie doświadczona. Oczywiście były też dobre lata, na przykład 2009. Dwa razy wygrałam wtedy Złota Ligę, forma przed mistrzostwami świata rosła. Jednak dwa tygodnie przed ta imprezą docelową naderwałam mięsień dwugłowy. Po czymś takim i tak uzyskałam w Berlinie dobry czas, bo 54.82. Ale zabrakło mi 3 setnych sekundy, żeby wejść do finału. Porażka czy nie? Trudno powiedzieć. Niby zabrakło mnie w finale, ale biegałam przecież tuż po kontuzji. W 2010 roku przetrenowałam tylko pół sezonu, bo znów pojawił się uraz. Z kolei w 2011 roku nie miałam właściwie sezonu, bo już w marcu doznałam kontuzji. Wreszcie rok 2012 i znów kontuzja, na początku maja. Ale uporałam się z tym, mam nadzieję, że już nie powróci i będę mogła spokojnie wystartować w igrzyskach. Wczoraj zrobiliśmy bardzo dobry, solidny trening, od przyszłego tygodnia będziemy stopniowo odpuszczać. Liczę na to, że – tak jak w poprzednich latach – forma przyjdzie w ten najważniejszy dzień.

- Jaki w tym roku jest poziom w konkurencji 400 m przez płotki? Które zawodniczki będą faworytkami igrzysk?

- W tym sezonie poziom jest o wiele wyższy niż cztery lata temu. Wtedy mogłam spokojnie powalczyć o medal z wynikiem poniżej 54 sekund. Teraz to będzie poniżej 53 sekund. Mocne są Rosjanki, Bułgarka Stambołowa, Amerykanka Demus też pewnie będzie się liczyła. Ostatnio biegały Walker i Spencer i pobiegły dość słabo. Ale wydaje mi się, że dobrze się przygotują na główną imprezę. Nie spisuję na straty szczególnie Walker, która jest mocna psychicznie.

- A czy jest ktoś, kto może w najbliższym czasie ustanowić rekord świata na tym dystansie?

- Przed Pekinem, czy mistrzostwami świata w Berlinie nic nie wskazywało na to, że Walker jest w stanie pobiec tak szybko, a jednak w obu tych imprezach otarła się o rekord świata. Teraz może nie jest w aż tak wysokiej formie, ale też stać ją na szybki bieg. W każdym razie wydaj mi się, że szansę na pobicie rekordu mają starsze, bardziej doświadczone zawodniczki. Nie takie, które są „świeżutkie” i nieznane. Trzeba swoje potrenować i pobiegać.

- Ważna jest nie tylko świeżość i siła, ale też technika. Tu właśnie, na płotkach, traci się lub zyskuje setne części sekundy.

- Oczywiście. Gdyby Walker miała dobrą technikę obu nóg wtedy na pewno ustanowiłaby rekord świata. A ona znakomicie pokonuje płotki jedną nogą, ale atakując drugą prawie „zabija się” o płotek. Dlatego dużo traci. W dodatku liczy się też psychika. Młode zawodniczki, szczególnie na dużej imprezie, mają spore obciążenie psychiczne. Im człowiek starszy tym mniej to odczuwa. My już nie myślimy o tym z kim biegamy, tylko co trzeba zrobić w trakcie biegu. Co poprawić technicznie, gdzie pobiec luźniej, a gdzie przyśpieszyć.

- Każda kolejna wielka impreza to dla Ciebie mniejsze obciążenie psychiczne?

- Na pewno trema jest mniejsza, choć czuje się podwyższony poziom adrenaliny. Jak pamiętam, w Pekinie była na mnie presja, bo dwóch pierwszych zawodniczek z mistrzostw świata 2007 zabrakło na starcie. Teoretycznie więc ja zostałam pierwsza w kolejce po medal. Ale trzeba pamiętać, że wszyscy przygotowują się do igrzysk. To co było do tej pory nie liczy się. Igrzyska sa specyficzne.

- A co sprawia Ci dziś w biegu największą trudność?

- Do tej pory miałam bardzo mało startów. Na dodatek pierwsze dwa z nich zaliczyłam po kontuzji, więc technicznie nie były jeszcze dograne. Wczoraj na treningu przebiegłam już siedem płotków, spokojnie, wyszło tak jak chciałam. Mam nadzieję, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej. Na igrzyskach chciałabym pobiec 6 płotków na 15 kroków, reszta na 16. W tych najlepszych biegach, kiedy biłam rekord Polski to było 7 płotków na 15, a reszta na 16. Duże znaczenie mają warunki atmosferyczne, również w trakcie treningów. Jeśli wiosną, kiedy „wchodzimy” w kolce nie wieje zbyt mocno, wtedy łatwiej wypracować rytm z siedmioma płotkami na 15 kroków. W tym roku w Portugalii akurat trafialiśmy na duży wiatr, najczęściej na drugim wirażu. Nie było szans ani razu przebiec optymalnie nawet sześciu-siedmiu płotków. Ale teraz to nadrabiamy.

- Krytyczny moment to właśnie szósty-siódmy płotek, a później chyba dziewiąty i dziesiąty. Ostatnia prosta, coraz mniej sił i jeszcze trzeba dać z siebie wszystko a w dodatku zmierzyć się z przeszkodą.

- To prawda. Ale ja najbardziej koncentruję się właśnie na tych dwóch płotkach. Tam można najwięcej zarobić i najwięcej stracić. Wiadomo, że trzeba iść mocno. Jeśli rywalki są przede mną jest łatwiej, bo wtedy staram się je dogonić, a jednocześnie utrzymać długość kroku, żeby się nie pogubić. W półfinale mistrzostw świata w Berlinie popełniłam błąd. Po dziewiątym płotku chciałam przyśpieszyć, czułam, że mam siły. Jednak w dziesiąty płotek uderzyłam i sporo straciłam. Dlatego zawsze staram się skoncentrować na odpowiednim, stałym rytmie i dopiero po pokonaniu dziesiątego płotka, na ostatnich czterdziestu metrach jest to ściganie się „na maksa”.

- Co byłoby dla Ciebie sukcesem w Londynie?

- Na pewno finał. Bardzo bym chciała być w pierwszej ósemce. Przecież trzy ostatnie lata nie było mnie w finałach wielkich imprez. Musze więc myśleć w ten sposób. Taki wynik byłby dla mnie dobrym akcentem na zakończenie kariery.

- Decyzja o zakończeniu kariery jest definitywna, czy zostawiasz sobie jeszcze jakąś furtkę, gdyby udało się odnieść sukces w Londynie?

- Oczywiście wszystko zależy od igrzysk. Myślę o końcu kariery, ale nie wiem, co wydarzy się na Stadionie Olimpijskim. Jaki to będzie miało wpływ na moje życie? Jest jakaś ewentualność, jednak na razie jestem nakierowana na zakończenie przygody ze sportem. Potrzebuję przerwy, odpoczynku. A jeśli na igrzyskach wyjdzie super pewnie znów będzie motywacja w kierunku przedłużenia kariery.

- A co jeśli chodzi o sztafetę 4x400 m w Londynie? Pamiętamy znakomity rok 2005, kiedy biłyście rekordy Polski. Później coś się rozpadło, a ostatnie lata to już bardzo słaba sytuacja jeśli chodzi o tę konkurencję. Teraz znów jest jakaś nadzieja, znalazłyście się w szesnastce najlepszych sztafet świata.

- Prawdę mówiąc, już sam awans na igrzyska to dla tej grupy spore osiągnięcie. Jeszcze kilka miesięcy temu niewiele osób wierzyło w to, że wystartujemy w Londynie. Tylko mój mąż i trener – Paweł Jesień – miał taką nadzieję. Okazało się, że wszystko poszło po naszej myśli. Młode dziewczyny zaczynają biegać, to dobry prognostyk na przyszłość, ta sztafeta się odbuduje. Przecież przez trzy lata nie było nas na dużych imprezach, ostatni raz wystartowałyśmy na igrzyskach w Pekinie. Cześć dziewczyn później odeszła, a te, które je zastąpiły nie prezentowały jeszcze poziomu wystarczającego na to, by kwalifikować się na mistrzostwa. Teraz wszystko idzie ku lepszemu. Mam nadzieję, że ze mną lub beze mnie koleżanki dogonią światową czołówkę.

- A jeśli Paweł nie wstawiłby Cię do składu podczas igrzysk nie obraziłabyś się na niego?

- Myślę, że nie. Przecież ona jako trener musi patrzeć na dobro sztafety. Ja kończę w tym roku karierę, on musi przetestować inne zawodniczki. Jeśli tak by zadecydował no to trudno (śmiech)… Zapewniam jednak, że bardzo chciałabym pobiec w tej sztafecie. To przecież będzie mój ostatni start na igrzyskach.

- Chyba nikt nie wyobraża sobie, by mogło Cię w tej sztafecie zabraknąć. Pewnie pobiegniesz i to na ostatniej, bardzo odpowiedzialnej zmianie. Ty zawsze wkładasz w bieg sztafetowy dużo sił, nawet więcej niż w bieg indywidualny.

- To prawda. Nawet teraz, ostatnio w eliminacjach mistrzostw Europy w Helsinkach biegłam i myślałam o tym, że jestem szósta, a wiec nie mamy szans na awans do finału. A potrzebowałyśmy jeszcze jednego biegu, żeby zapewnić sobie start w igrzyskach. Mogłyśmy więc w ciągu tych trzech i pół minuty stracić okazję na olimpijską kwalifikację. Wycisnęłam z siebie wszystko, resztki sił, żeby tylko zająć piąte miejsce i zachować szansę na finał. Bardzo ważny był czas, chciałyśmy wskoczyć wyżej w tym światowym rankingu sztafet. Udało się awansować na 15. miejsce. Ale chyba tak jest ze wszystkimi – w sztafecie dajemy z siebie więcej niż indywidualnie.

- Pochodzisz z małej miejscowości Kostki, na wschodnim skraju województwa mazowieckiego. Kiedy zaczynałaś biegać przyszło Ci do głowy, że będziesz czterokrotną olimpijką, medalistka mistrzostw świata, mistrzostw Europy, jedną z najlepszych płotkarek globu?

- Zawsze byłam uparta, trochę butna. Jednak oczywiście kiedy zaczynałam trenować nie myślałam w ten sposób. Wszystko przychodziło z roku na rok. Wierzyłam tylko, że każdy z nas ma gdzieś zapisane czego dokona, ale jak to zrobimy i czy wykorzystamy ten potencjał – to już zależy od nas. O lepszych wynikach i miejscach na dużych imprezach zaczęłam myśleć, gdy weszłam do tej czołówki, gdy zaczęłam biegać na Złotej Lidze. Poczułam, że nie jestem tak dużo słabsza od najlepszych, że mogę im dorównać, walczyć z nimi. Pierwsze marzenie o rekordzie Polski pojawiło się w 2004 roku, kiedy Gosia Pskit pobiegła 54.75. Kiedy sobie z nią rozmawiałyśmy, często marzyłyśmy o pobiciu rekordu Polski. Ale sądziłyśmy, że nie mamy szans, bo biegałyśmy 55.00-55.60. Uznałyśmy, że rekord to nie dla nas. Ale kiedy ona osiągnęła ten wspomniany wynik, zapaliła się lampka: może jednak to jest do osiągnięcia. No i udało mi się w 2005 roku, później jeszcze poprawiałam ten wynik.

- Jesteś jedną z lekkoatletek, które przyjechały do Warszawy z prowincji i uczyły się w słynnym sportowym liceum im. Słowackiego przy Skrze.

- Tak. Trafiłam tam na początku 2004 roku, w styczniu, mimo że rok szkolny zaczynał się przecież kilka miesięcy wcześniej. Zdawałam do tej szkoły, jednak na początku nie dostałam się. Wróciłam więc do siebie. Ale ciągle uparcie chciałam trenować, być w „Słowaku”. Męczyłam trenera Edwarda Bugałę, żeby pamiętał o mnie, jakby zwolniło się jakieś miejsce w internacie. Już wtedy byłam bardzo uparta. Nasza klasa liczyła 33 osoby, a były też inne klasy, cały internat był zajęty. Czekałam, po kilku miesiącach zwolniło się miejsce w internacie i w klasie. Trener dał mi znać i tak znalazłam się w Warszawie.

- Ale wcześniej ktoś musiał w Tobie zaszczepić miłość do lekkoatletyki.

- W czwartej albo w piątej klasie podstawówki biegałam przełaje, a później byłam ukierunkowana na 100 m pł i 300 metrów. Startowałam jednak bardzo rzadko – 2-3 razy w roku, na zawodach regionalnych. Mój nauczyciel ze szkoły w Skibniewie, Dariusz Jastrzębski, prowadził ze mną SKS-y. Pewnego razu zaczęliśmy biegać płotki. No, może to za dużo powiedziane. Nie mieliśmy tradycyjnych, normalnych płotków. Po prostu on ustawił dwa kołki i poprzeczkę, przebiegłam przeskakując przez te prowizoryczne płotki. Uznał, ze mam do tego smykałkę. Rozmawialiśmy na temat tego, czy chciałabym pójść do szkoły sportowej. Ta perspektywa bardzo mi się spodobała i od tej pory przyświecała mi tylko ta jedna myśl. Pojechał ze mną na Warszawiankę do trenera Bugały. Zrobiliśmy jakieś ćwiczenia, testy, nigdy wcześniej nie startowałam na tartanie, biegałam tylko na żużlu. Trener Bugała powiedział mi o liceum Słowackiego. Złożyłam tam papiery i wreszcie, po kilku miesiącach znalazłam się w tej szkole.

- Szybko osiągnęłaś pierwszy sukces?

- Już po pół roku treningów wystartowałam na 300 m przez płotki w mistrzostwach Polski juniorów młodszych, ale wtedy jeszcze mi nie poszło. Jednak rok później już wygrałam tę konkurencję, o jedną setną sekundy pokonałam bardzo dobrą zawodniczkę, Kingę z Lublina. I tak to się wszystko zaczęło…

 

----------------------

Anna Jesień urodziła się 10 grudnia 1978 roku w Kostkach koło Sokołowa Podlaskiego. Jej pierwszym trenerem był Dariusz Jastrzębski, następnie Edward Bugała, a od kilku lat mąż, były płotkarz, Paweł Jesień.

5 czerwca 2005 roku w Bydgoszczy ustanowiła rekord Polski na 400 m pł (54.22), wyprzedzając na listach najlepszych w historii Genowefę Błaszak (rekord miał 20 lat). Później jeszcze dwukrotnie poprawiała ten wynik, doprowadzając go podczas MŚ 2007 w Osace do poziomu 53.86. W tych samych zawodach, w odległej Azji zdobyła brązowy medal. Wcześniej trzykrotnie stawała na podium mistrzostw Europy (2002 – indywidualnie i w sztafecie, 2006 – w sztafecie). Trzykrotnie startowała w igrzyskach olimpijskich. W Sydney (2000) i w Atenach (2004) odpadła w eliminacjach, w Pekinie (2008) zajęła w finale 5. lokatę.

Ma też w dorobku osiem tytułów mistrzyni Polski (7 na 400 m pł, 1 na 400 m). Sześciokrotnie stawała na podium Superligi Pucharu Europy (w tym DME), była półfinalistką (2001, 2009) i finalistką (2005 – 4. miejsce, 2007 – 3. miejsce) mistrzostw świata, w 2003 roku na tym dystansie odpadła w eliminacjach. W 2007 roku wygrała światowy finał IAAF, w 2006 była 3. w Pucharze Świata. Była mistrzynią Polski juniorek młodszych, juniorek oraz młodzieżową mistrzynią kraju.

Powrót do listy

Więcej