Menu
1 / 0
Aktualności /

Monika Pyrek: zasypałabym dziurę w trawie…

Monika Pyrek: zasypałabym dziurę w trawie…

Jest jedną z najbardziej doświadczonych startujących obecnie polskich lekkoatletek, ma na koncie trzy występy w igrzyskach olimpijskich. Zawody w Londynie będą więc czwartą i ostatnią szansą wywalczenia medalu, bo Monika Pyrek ma duże ambicje i chciałaby w wielkim stylu pożegnać się ze światową skocznią.

Jest jedną z najbardziej doświadczonych startujących obecnie polskich lekkoatletek, ma na koncie trzy występy w igrzyskach olimpijskich. Zawody w Londynie będą więc czwartą i ostatnią szansą wywalczenia medalu, bo Monika Pyrek ma duże ambicje i chciałaby w wielkim stylu pożegnać się ze światową skocznią.

Minimum olimpijskie (4.50) udało jej się wypełnić w piątym starcie sezonu. W trakcie mityngu w Nowym Jorku zaliczyła tę wysokość w 3. próbie.

- W Nowym Jorku trafiłam na dobre warunki do skakania, sprzyjały mi. Wcześniej, na inaugurację sezonu w Dausze nie byłam jeszcze w stu procentach gotowa na skakanie. Pojechałam tam, bo w sezonie halowym zobowiązałam się, że tam wystartuje i musiałam dotrzymać słowa. Organizator mityngu jest moim dobrym znajomym, więc zgodziłam się na ten wyjazd. Później zamiast w Formii trenowałam w Polsce. Z różnych powodów skoki oddawane na treningach nie były płynne. Stwierdziliśmy więc, że trzeba startować, żeby szlifować formę w trakcie rywalizacji. Stąd te moje starty. Oczywiście marzyłam, żeby już za pierwszym razem wypełnić minimum. Tak się jednak nie stało. Rok temu też uzyskałam kwalifikację w trzecim starcie. Podobnie było chyba też w Berlinie, gdzie później zdobyłam srebro mistrzostw świata. Wygląda więc na to, że taki już mój los. A poza tym, nie będzie już tak łatwo jak kiedyś było…

- Odetchnęłaś z ulgą, kiedy po skoku na 4.50 w Nowym Jorku poprzeczka została na stojakach?

- Kamień spadł mi z serca. Z racji tego, że miałam już za sobą kilka startów i nieudanych prób, to 4.50 urosło do nie wiadomo jakiej wysokości w moich oczach. Cieszę się, że udało mi się to pokonać. Padłam na zeskok i odetchnęłam. Dlatego dwie pierwsze próby na 4.60 były strasznie trudne, bo atakowałam tę wysokość na zmęczeniu, w euforii. Przy trzeciej się zmobilizowałam. To dobry prognostyk na przyszłość. Wszystko powinno być w porządku. Później skoki w Bielsku-Białej podczas mistrzostw Polski były przyzwoite. Gdyby nie ten upał i czekanie na swoją kolej, mogłam się pokusić o lepszy wynik, w granicach 4.60. Z niecierpliwością czekam na mistrzostwa Europy. Mam nadzieję zakwalifikować się w Helsinkach do finału i powalczyć tam.

Monika Pyrek podczas MŚ w Daegu (foto Marek Biczyk)

-To będzie kolejny sprawdzian przed igrzyskami. Czego oczekujesz po występie w Finlandii?

- To dla mnie okazja do dwóch kolejnych startów – mam nadzieję, że będę dwa. Mogę liczyć na dobre skoki przy pełnej mobilizacji. A tego mi brakuje. Ostatnie treningi techniczne robiłam w deszczu, pogoda więc mnie nie rozpieszcza. Ale może i takie doświadczenie się przyda, bo będziemy przygotowani na to, co może nas czekać na igrzyskach w Londynie. Na mistrzostwa Europy jadę po to, by wykonać jak najwięcej skoków. Później, 4 lipca jedziemy na zgrupowanie do Formii, żeby jeszcze dopracować szczegóły. Czeka mnie podładowanie akumulatorów i – mam nadzieję – ustabilizowanie skoków. Tam jest gwarancja dobrej pogody. Przed igrzyskami wystartuję jeszcze w mityngu w Monako.

- Minimum w skoku o tyczce dla pań na igrzyska w Londynie wynosi 4.50. To stosunkowo młoda konkurencja, a więc co kilka lat poprzeczka jeśli chodzi o wysokość kwalifikacyjną idzie w górę.

- To prawda. Pewnie też dlatego w tym roku szło mi ciężej, bo to minimum na igrzyska jest dość wysokie. Ale to dobrze. Dotychczas wymagana była mniejsza wysokość. To skutkowało tym, że w trakcie eliminacji na skoczni było bardzo dużo dziewczyn. A to sprawia, że pojawiają się niespodzianki, czasem faworytki odpadają ze względu na długie czekanie na swoją próbę, czy brak możliwości wykonania dobrej rozgrzewki. Dlatego cieszę się, że to minimum jest zaostrzane. To świadczy też o rozwoju konkurencji.

- Jesteś doświadczoną zawodniczką, zdajesz sobie sprawę, że na igrzyskach trzeba będzie skakać wyżej niż 4.50. Czy widzisz się jeszcze na wysokościach 4.65-70?

- Oczywiście. Po skokach na treningach udało mi się pokonać taką wysokość. Ale zależy, jakie będą w Londynie warunki pogodowe. Może się okazać, że w trakcie igrzysk wcale nie trzeba będzie skakać wysoko. Londyn bywa deszczowy. A zresztą – to są igrzyska. Każdy będzie chciał wykorzystać swoją szansę i każdy będzie zestresowany. Ten, kto poradzi sobie z tym stresem, zdobędzie medal. Mam nadzieję awansować do wąskiego finału olimpijskiego, a tam będę już musiała dać z siebie wszystko. Co to oznacza? Zobaczymy w Londynie.

- Za Tobą trzy występy na igrzyskach olimpijskich? Który najlepiej wspominasz? W Sydney wchodziłaś do światowej czołówki, później startowałaś jeszcze w Atenach i w Pekinie.

- Tych dwóch ostatnich wolałabym nie wspominać (śmiech). Tak naprawdę, chyba każdy najbardziej pamięta swoje pierwsze igrzyska. Z Sydney wróciłam w stu procentach zadowolona. To była dla mnie pierwsza tego typu impreza. Niespodziewany finał, a ostatecznie siódme miejsce i rekord życiowy. Wymarzony start. W Atenach miał być jeden tyczkarski medal dla Polski. No i był. Szkoda tylko, że nie mój. Ania Rogowska była trzecia, ja zajęłam czwarte miejsce. Byłam niezadowolona i to chyba moje najgorsze wspomnienie olimpijskie. Tak blisko sukcesu, a jednak się nie udało. Z kolei w Pekinie byłam najlepiej przygotowana, w bardzo dobrej formie. Zabrakło mi szczęścia. Podsumowując: igrzyska do tej pory mi nie wyszły. Ale do Londynu jadę będąc już w zupełnie innej sytuacji. Nie czuję jakiejś ogromnej presji. Te lata startów olimpijskich uświadomiły mi, że oczywiście medal igrzysk to coś wspaniałego i chciałabym go mieć, ale na tym nie kończy się świat. Są też inne uroki sportu. Nie chciałabym, żeby szaleńcze pragnienie zdobycia medalu olimpijskiego przesłoniło tyle dobrych lat mojej kariery. Jadę na igrzyska po to, by czerpać radość z tego startu i z przebywania w gronie sportowców. To będą moje ostatnie igrzyska. Bez względu na to, jaki uzyskam wynik chcę wyjść ze stadionu uśmiechnięta.

- Obchodzisz urodziny 11 sierpnia. W tym terminie często odbywają się najważniejsze imprezy lekkoatletycznego sezonu. Jest więc okazja do świętowania. Może w Londynie sprawisz sobie prezent… Finał skoku o tyczce pań rozgrywany będzie 6 sierpnia.

- Oby tak się stało. Chyba w Helsinkach udało mi się tak wystartować, by zrobić sobie taki prezent. Akurat w tym samym czasie były mistrzostwa. Teraz termin jest zbliżony. Tak czy inaczej będę miała wsparcie bliskich. Do Londynu wybiera się moja mama, która bierz udział w programie sponsorskim. Bilety na igrzyska miała zapewnione szybciej niż ja… Jest taka akcja „Wspieramy Mamy”, kręcono przy tej okazji reklamę telewizyjną, w której wystąpiłam razem ze swoją mamą.

Rady od trenera Kaliniczenki na zawodach w Bydgoszczy (foto Marek Biczyk)

-Jak to jest zaczynać drugie sportowe życie? Pierwsze miałaś od czasów juniorskich do kontuzji i tańca z gwiazdami, drugie masz teraz, a trzecie – już nie jako czynny sportowiec – będzie pewnie przeżywała po zakończeniu kariery. Ciężko było wrócić do sportu po dość długiej przerwie?

- Powrót sam w sobie, czyli dwa pierwsze miesiące nie były trudne. Wszystko przebiegało w zdrowiu i w euforii. Dopiero później, gdy nakładałam na siebie dużo presji pojawiły się problemy. Moja głowa pamiętała jakie to wszystko było proste, a reszta ciała nie do końca chce, żeby to skakanie było rzeczywiście takie łatwe. Dotychczas biegłam, odbijałam się i wszystko wychodziło. A teraz widzę 10 tysięcy elementów, które mi nie wychodzą i nie pozwalają skakać tak jak w tym moim „poprzednim życiu”. Wróciłam do skakania, bo chciałam sobie udowodnić, że nie pokona mnie kontuzja, obawy i moja głowa. Zrobiłam to tylko i wyłącznie dla siebie. A później, gdy pojawiły się naciski, walka PZLA i przychylnych mi osób o to, żebym pozostała w Klubie Londyn zrobiło się zamieszanie. Gdy wyrzucono mnie z tego Klubu nic się w moich przygotowaniach nie zmieniło. Związek wciąż zapewnia mi świetne warunki. Dlatego nie widzę plusów, które miałam będąc w tym elitarnym gronie. Wprost przeciwnie. Wciąż trenowałam i startowałam pod presją, bo musiałam komuś udowadniać, że nie zapomniałam jak się skacze. Chyba to było najtrudniejsze: brak wsparcia ze strony najważniejszej instytucji, która łoży na przygotowania sportowców. Nawet gdy awansowałam do finału mistrzostw świata w Daegu znów rozgorzała dyskusja na mój temat. A wydawało mi się, że skoro po roku znalazłam się wśród najlepszych tyczkarek świata to wiadomo, że podchodzę do tego bardzo poważnie. I że mogę jeszcze skakać wysoko. Ale to nie dało pewności osobom, które podejmowały decyzje. Po raz kolejny kazano mi się potwierdzać w sezonie halowym. Tam mi nie wyszło. W sumie, cieszę się, że nie jestem już w Klubie Londyn. Na igrzyskach nie będę już czuła takiej presji. Na szczęście w moim szkoleniu nic się nie zmieniło, mam zapewnione to, co potrzebuję.

- Kiedy patrzysz w przeszłość z perspektywy wielu lat treningów i startów widzisz jakieś błędy? Chciałabyś zrobić coś inaczej niż było?

- Myślę, że niczego bym nie zmieniła. Swoje początku wspominam bardzo fajnie. Pierwsza trenerka – Klimaszewska – razem z mężem zaraziła mnie miłością do lekkoatletyki. Później super przygoda ze skokiem o tyczce z trenerem Szymczakiem. Gdyby nie on to w Polsce skoku o tyczce nie byłoby na takim poziomie na jakim jest. Z nim szlifowałam technikę, przygotowywałam się do międzynarodowych startów. Przyszedł jednak czas, kiedy nasze drogi się rozeszły i trzeba było zmienić trenera. Od 10 lat współpracuję z trenerem Kaliniczenką i właściwie niczego bym nie zmieniła. No, może tylko zasypałabym tę dziurę w trawie w Formii, na której skręciłam nogę trzy lata temu (śmiech). Naderwałam tam więzadła. Chciałam bardzo szybko wrócić do skakania, nie zapewniłam sobie odpowiedniej rehabilitacji. Przekonałam trenera i fizjoterapeutę, że dam radę. Niestety, nie dałam. Za tym poszedł strach przed skakaniem i dlatego musiałam sobie zrobić przerwę. Na szczęście wróciłam – z nowymi nadziejami i z taka samą miłością do sportu jak kiedyś.

--------------------------------

Monika Pyrek urodziła się 11 sierpnia 1980 roku w Gdyni. Przygodę z lekkoatletyką rozpoczynała od skoku wzwyż (rek. życ.: 1.70) i wieloboju. Jej pierwszym klubem był Bałtyk Gdynia. Od 1995 roku rozpoczęła współpracę z trenerem Edwardem Szymczakiem. Zdobyła srebro MŚ juniorek w 1998 roku i złoto młodzieżowych ME w 2001 roku. Kilka razy wygrywała zawody I Ligi Pucharu Europy, a w 2006, 2007 i 2009 roku triumfowała w zawodach Superligi Pucharu Europy. Ma na koncie wiele medali seniorskich imprez międzynarodowych. Trzykrotnie stawała na podium mistrzostw świata (srebro 2005 i 2009, brąz 2001 – miała wtedy niespełna 21 lat). Była też wicemistrzynią Europy (2006). Ma w dorobku dwa brązy halowych MŚ (2003 i 2008) oraz dwa brązy halowych ME (2002 i 2005). 11 razy była mistrzynią Polski w hali i tyle samo mistrzowskich tytułów zdobyła na stadionie. Jej rekord życiowy w skoku o tyczce wynosi 4.82. Wielokrotnie ustanawiała rekordy kraju.

Jest absolwentką AWF Gdańsk i Wydziału Prawa i Administracji na Uniwersytecie Gdańskim. W 2009 roku została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a od 2006 roku jest Honorowym Ambasadorem Szczecina. W listopadzie 2010 zwyciężyła w show telewizji TVN – Taniec z Gwiazdami.

Powrót do listy

Więcej